poniedziałek, 2 maja 2011

Uwaga, nadjeżdża kultura, czyli - przeczytałam książkę.

Przyszła wiosna, niebawem sesja, wypadałoby zacząć pisać prace zaliczeniowe i ogólnie wygrzebać podręczniki z miejsca, gdzie je wcisnęłam (gdziekolwiek to jest). Oczywiście, jak co roku, przeżywam w związku z tym niesamowicie silną potrzebę czytania, oglądania, słuchania muzyki - innymi słowy wszystkiego, co tylko zajmie mój czas i nie pozwoli zająć się nauką.

Jestem snobem i burżujem, więc określenie "literatura kobieca" wywołuje u mnie torsje. Ostatnio blogi modowe przeżywały shau na książkę "Jillian Westfield wyszła za mąż" autorstwa Allison Winn Scotch - akcja oczywiście była sponsorowana, wiązała się z konkursami i gadżetami, więc liczba czytelników tejże pozycji skoczyła znacząco w górę. Co dziwne, gdyby nie blogi, nigdy nie usłyszałabym o tym dziele - co skłania do refleksji nad zwrotem "sztucznie wykreowany popyt". Nie twierdzę, że ja nigdy i ja wcale, kilkakrotnie zdarzyło mi się otrzeć o babskie powieścidła, do Bridget Jones wracam do dziś bardzo chętnie - zwłaszcza przy posiłkach, bo z przyjemnością i zatysfakcją celebruję ten prostacki nawyk, a nie chciałabym sobie jakiejś wartościowej literacko książki pochlapać pomidorową.

Ale nie o tym chciałam.

Z książkami Murakamiego zetknęłam po raz pierwszy jeszcze w ogólniaku. Podjarana okrutnie opisem z okładki "Przygody z owcą" rzuciłam się jak głupia na półkę z literaturę japońską z ogromnymi oczekiwaniami. Marzyłam o psychodelii, o dziwnym, pokręconym klimacie, o paranoi, myślałam, że będzie to książka mojego życia - i rozczarowałam się. W skali 1-6 oceniłam "Przygodę z owcą" na ok. 4, czyli "spoko". Ale pozostało uczucie rozczarowania, które zniechęcało mnie do kolejnego podejścia.

Objawienie przyszło później - "Po zmierzchu", prezent świąteczny od przyjaciółki (Olka, love ya), wgniotło mnie w ziemię i rozsmarowało po kafelkach. Później "Kronika ptaka nakręcacza", cięższa, bardziej wysmakowana, niesamowita. Wzruszające i mdłe "Norwegian wood", trochę bezbarwne "Tańcz, tańcz, tańcz".

Ale ja ciągle nie o tym.

W zeszłym tygodniu skończyłam czytać "Koniec świata i hard-boiled wonderland", obiecując sobie znowu po opisie złote góry. Tym razem się nie rozczarowałam - zostałam ponownie wgnieciona w kafelki już w pierwszym rozdziale, czytając bardzo kafkowski (a Kafkę wielbię) opis długich korytarzy w minimalistycznym budynku i wyobrażając sobie jazdę bezszelestną windą. Czułam narastającą atmosferę paranoi i to, co najbardziej pokochałam u Murakamiego - palec wskazujący wycelowany w dowolne miejsce w naszej rzeczywistości z podpisem "spójrz, to wcale nie jest normalne".

To nie jest recenzja, nie mam zamiaru zarysowywać fabuły, streszczać niczego i budować napięcia. Jeśli ktoś lubi twórczość Murakamiego, zapewne ceni go właśnie za umiejętność kreowania rzeczywistości magicznej, oniryzm i mistrzowskie operowanie emocjami (w iście japoński sposób). W "Końcu świata..." jest to wszystko - dziwny, paranoiczny świat nie-rzeczywisty, w którym można odnaleźć dalekie echa "Procesu" i "Roku 1984" (bardziej w sensie samych idei niż konkretnych dzieł), bardzo namacalny i jak bardzo bliski, mimo, że jego funkcjonowanie jest zarysowane jedynie w kilku opisach. Z drugiej strony - oniryczny świat podświadomości głównego bohatera, pozornie schematyczny i prosty, który zmusza do zastanowienia nad tym, czy świat bez emocji i namiętności byłby tym idealnym.

Banał. Kiedy pisze się o czymś takim, trudno być jednocześnie serio i nie popaść w patos. Wielkie emocje nie muszą koniecznie wymagać wielkich słów (to taka złota myśl na poziomie Paula Coelho, czyli też okrutny banał), ale trzeba być Gombrowiczem, żeby wybrnąć z tego impasu :) Skoro więc moje sympatie i antypatie literackie są już oficjalne, polecam "Koniec świata..." wszystkim fanom kafkowskich korytarzy. Fankom "Jillian Westfield..." raczej nie. U Murakamiego rzadko ktoś wychodzi za mąż.

Gods bless you

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Tak, generalizuję. Tak, upraszczam i korzystam ze stereotypów. Mówiąc "zwykle" mam na myśli, że coś sprawdza się w ok. 7-9 przypadkach na 10 możliwych. Jeśli jesteś wyjątkiem - lucky you! Zanim zaczniesz ze mną dyskutować - pamiętaj, że "się nie zgadzam" i "jesteś głupia" - to nie argumenty.