niedziela, 5 sierpnia 2012

Życie robola.


Sztuka i ja, tak powinien nazywać się ten post - napisanie go przesunęło się w czasie, gdyż malowałam. Okna. Taka to jest moja szara rzeczywistość, jedni zostają Picassem czy coś, a ja maluję drewniane okienne ramy Dekoralem i śmierdzę rozpuszczalnikiem. Życie.

Praca fizyczna jest lepsza niż aerobik, bo coś z niej wynika, w przeciwieństwie do radosnego hopsa-sa przy wieśniackiej muzyce. No offence, ale jak nie lubiłam bawić się lalkami, tak nie lubię piwa i sportów dla lasek. To znaczy, że jak idę do pubu, to zamawiam zimnego Leszka w wersji classic, a nie jakieś siki o smaku orzeźwiającej limonki (WTF?), a jeśli najdzie mnie na sport (haha), to prędzej założę rękawice do kick-boxingu (świetna sprawa) niż będę kręcić bioderkami przy wtórze remixu Rihanny i raźnego nawoływania głównej chearleaderki. Nie zmienia to jednak faktu, że specjalną fanką prac fizycznych nie jestem, bo zdecydowanie odmóżdżają - po tygodniu wypełnionym ciężkim zapierniczem w moim podgórskim gniazdku mam ochotę tylko posadzić tyłek na fotelu prezesa, obejrzeć coś durnego i umrzeć. Gdzie tam ambitne kino czy literatura, mój organizm łaknie jakiejś lekkostrawnej papki w stylu komedii romantycznej z Jennifer Aniston. Jestem oficjalnie przerażona, kończę z malowaniem okien (śmiejcie się, spróbowalibyście pomalować stare, nadgryzione zębem czasu podwójne okna w mieszkaniu o prawie 3-metrowych sufitach) i wracam do pracy (haha po raz kolejny) umysłowej. 

Inna sprawa, że jak człowiek się solidnie zmęczy, to mu skaczą poziomy tych wszystkich zabawnych substancji w organizmie, i nawet jak plecy napieprzają a stopy wyją z bólu, to i tak jest się przepełnionym spokojem, miłością do świata i łagodnością. A do pełni szczęścia wystarczy kumpel, który na sygnał "podaj mi piwo, człowieku" reaguje z empatią i przynosi umęczonemu robolowi (mnie) zimne Tyskie z lodówki. Tylko, że ja nie przepadam za sobą w wersji nadmiernie pogodnej, bo mi spada poziom ironii we krwi i dowcip staje się lekko przytępawy. A tego nie lubię.

Jestem bezczelna, co pewnie potwierdziłby Wojtek, który na moje "aaaale się narobiłam" reaguje miną wyrażającą politowanie i macha ręką  - że co ja niby wiem o trudach i znojach życia pracownika fizycznego. Nieistotne. Chodzi mi jedynie o to, że ten, kto wymyślił hasło "praca uszlachetnia", chyba nigdy nie trzymał w ręku łopaty. Po ostatnim tygodniu nie czuję się szlachetniejsza ani o gram, za to mój kręgosłup mówi "spadaj", kiedy sugeruję wyjście na sobotni melanż. 

Z drugiej strony, 8-godzinne machanie pędzlem po tych gigantycznych oknach faktycznie oczyściło mi umysł. Więcej nawet - smród farby przeżarł mi go na wylot. Jedyne, co dzisiaj przeczytałam, to krótki artykuł w nowym numerze Vogue'a; sięgnęłam po KMaga, ale tekst był za trudny i musiałam odpuścić, moje robolskie alter-ego najwyraźniej nie chciało dowiedzieć się czegoś, co mogłoby zainteresować mą codzienną wersję. Ciekawe, czy gdybym puściła jakiś kawałek Rihanny lub Ewy Farny okazałoby się nagle, że mój gust muzyczny też ucierpiał podczas tego eksperymentu.

I nie piszę tego po to, żeby szydzić z ludzi parających się pracą fizyczną, bynajmniej. Skoro zupełnie serio traktuje się dzisiaj personal shopperów czy psich psychologów, to czy można nabijać się z zawodu, który faktycznie ma jakiś sens i jest potrzebny? Pomijając to, że nabijać można się ze wszystkiego i w ogóle no boundaries, to "stylistka paznokcia" brzmi zabawniej niż "malarz pokojowy". Ale wiecie, tak tylko sobie hejtuję z zacisznego kokonu mojego fotela prezesa, pozostając wieczną imprezowiczką o nieregularnych dochodach z aspiracjami do bycia freelancerem. Takie życie, panie.

PS - Tak serio, to jestem naprawdę wytyrana i marzę o masażu stóp (dziwne, przecież nie malowałam stopami, a jednak bolą, skubane). A jeśli są tu z nami pracownicy fizyczni, to RESPECT. Cieszę się, że robicie to, co robicie. Dzięki temu ja nie muszę.