poniedziałek, 26 września 2011

Paulinka.

phot. by Piotr Semberecki
Dedykuję - Justuni. Ty wiesz, czemu ;)

Zanim zacznę, chciałabym zaznaczyć, że inspiracją "Paulinki" nie była żadna osoba publiczna, tym bardziej blogerka - określenie to narodziło się kiedyś w pubie w gronie znajomych, lata temu; wobec osób noszących to imię wyrażam ubolewanie, że padło akurat na nie; nie próbuję obrazić ani urazić żadnej Pauliny, celuję w pewien typ dziewczyn.

Kim jest Paulinka?

Jeśli na co dzień przebywacie wśród paczki znajomych mieszanej płci, w końcu nadejdzie ten dzień - któryś z kumpli przyprowadzi na piwo swoją nową dziewczynę. Na podstawie długoletnich badań terenowych chciałabym wysunąć hipotezę, że im fajniejszy kumpel, tym mniej interesującą dziewczynę przyprowadzi - prawdopodobieństwo trafienia jest podobne jak w ruskiej ruletce (czyli znajomośc może wypalić mniej więcej z co 6 dziewczyną). Na pewno znacie ten typ - są ładne, zgrabne, zazwyczaj niewysokie, długowłose, najczęściej brunetki lub szatynki. Ubierają się normalnie, są zadbane, kulturalne, nie przeklinają, ładnie pachną, nie opowiadają prostackich żartów, studiują na przyszłościowych i rozsądnych kierunkach, nie są głupie - a jednak coś sprawia, że 15 minut po ich wyjściu nie macie pojęcia, jak wyglądały i co mówiły, zresztą, w towarzystwie rzadko zabierają głos. Siedzą sobie cicho w kąciku, siorbią colę (bo alkoholu zwykle nie piją, o papierosy nawet nie warto pytać). Hipoteza robocza postawiona po "o jednym piwie za dużo": Paulinki nie mają duszy.
phot. by Barbara Bienkowska

Po spotkaniu niezliczonej rzeszy Paulinek, ostatnio coraz częściej biegających także luzem (tzn. bez chłopaka), zaczęłam zastanawiać się, co sprawia, że irytuje mnie ten typ - bo właśnie irytację odczuwam przy takich spotkaniach. Nie żeby mi specjalnie przeszkadzały - ale jednak po ich wyjściu impreza zwykle staje się o kilka procent lepsza. Próbowałam, naprawdę próbowałam - byłam miła, szukałam tematów do rozmowy, usiłowałam lepiej poznać - nie potrafię. Do pewnego momentu żyłam z przekonaniem, że każdy człowiek ma w sobie jakąś głębię, którą można drążyć - w przypadku Paulinek każda próba takiego drążenia kończy się zawsze intelektualnym skokiem na główkę do brodzika.

Zaryzykowałabym stwierdzeniem, że naprawdę wolę towarzystwo bikejek i żywych lalek Barbie - nie dość, że od razu robi się weselej, to dzięki takim znajomościom wiem już dokładnie, gdzie w mieście warto wybrać się do solarium, a gdzie na tipsy, gdzie imprezują fajne "ciacha" i jak załatwić sobie karnet na siłkę po okazyjnej cenie; nie żebym odczuwała taką potrzebę - ale może któregoś dnia...kto wie. 

Być może zżera mnie zazdrość - o to właśnie, że są ładne i zgrabne, że słuchają sobie radośnie Rihanny i czytają co najwyżej Paula Coelho, o to że są polityczne poprawne, że nigdy się nie kłócą, że nie maja zmartwień poważniejszych niż sesja czy kłótnia z mamą/chłopakiem. O to, że są tak bardzo normalne, zwykłe, że żyją jak we śnie szczęśliwego idioty. Być może o to, że w przyszłości nie będą miały dylematów poważniejszych niż wybór koloru sukienki albo zupy na obiad. Ale myślę, że chyba nie mogę wytrzymać tego, że są tak nieznośnie rozsądne. Odpowiedzialne. Racjonalne. Tak, wiem - przecież to same zalety są, nie mówię, że nie. Ale czy ja naprawdę w wieku 23 lat muszę być emocjonalnie dojrzała, poważna i poukładana? Naprawdę nie mogę zachowywać się już jak głupia koza? Jeśli nie, to chyba czas mi umierać, bo czarno widzę jakiekolwiek próby zmian.

Baśka, Karola, Justyna, Paula, Gośka (a właściwie Gośki dwie), a przede wszystkim siostro moja Kath Frankie - dziękuję wam za to, że od tylu lat wytrzymujecie ze mną i moją paranoją i za to, że nie muszę z Wami rozmawiać tylko o tym, "czy on zadzwoni", że nie muszę udawać psychicznie pełnosprawnej, że nie muszę zmyślać na poczekaniu, jakie mam plany na następne 20 lat. Że mogę pozostać chaotyczną, wiecznie nieogarniętą - sobą.

Gods bless you.

Przeklęta magia Krakowa.

Jerzy! Dedykuję Ci tego oto posta!

phot. by Barbara Bienkowska
Mam taki plan, żeby przez najbliższe kilka postów popastwić się nieco nad Krakowem, jako że wracam tam - co z tego, że na tarczy - po niemalże rocznym gliwickim wygnaniu. Kiedyś naprawdę lubiłam to miasto - wierzyłam bez zastrzeżeń w tą całą krakowską magię, w Kazimierze i Rynki, bohemę i sztukę. Po spędzeniu tam 3 lat z okładem - mam dość. Ale od początku - tym razem będzie też o ludziach, bo niektóre ludzie domagały się żeby o nich napisać na blogasku - że niby tacy fajni są.

Dawno, dawno temu...albo nie. Po prostu - przyjechałam, poimprezowałam, znudziło mi się, potem znowu imprezowałam, następnie znowu mi się znudziło, a ostatecznie spotkałam kogoś kto całkiem skutecznie spróbował mi zrujnować życie. Daruję sobie tutaj ckliwe opowiastki, bo postać nie jest warta tego, żeby o niej pisać, poza tym w tle jest zdecydowanie więcej krzyków i autentycznie złych występków niż łez i czekania na telefon, zatem na melodramat się nie nadaje a ja mam mdłości kiedy piszę o emocjonalnych rozterkach, w każdym razie rzecz nie dotyczy miłości ani żadnego takiego paskudztwa. W życiu. Ważne jest jednak to, co było przedtem.

Z perspektywy czasu - skarbem Krakowa są ludzie, głównie przyjezdni, którzy tak jak ja dali się wyfrajerzyć i złapali się na te magiczności. Pierwszy rok był dość ciężki, bo po początkowym okresie społecznej izolacji (obiecywałam sobie, że na studiach koniec z hulaszczym trybem życia, jest nauka i koniec) rzuciłam się w wir rozrywek na tyle głęboko, że ledwo udało mi się wypłynąć na czas sesji. Z tego miejsca pozdrawiam serdecznie mojego kumpla Kiszczaka, któremu (przy wymiernej pomocy Karoli i Fali) zawdzięczam wiele niezapomnianych chwil, np. tą, kiedy podpuścił mnie o 4 nad ranem żebym zastukała w okienko tzw. "suki" stojącej na rynku i pomachała do panów policjantów. A to jest jedna z tych mniej rozrywkowych historii. Ukłon także w stronę Gordona, u którego mieszkałam przez rok - z całą pewnością nie słyszałam nigdy wcześniej ani później o innym mieszkaniu zasiedlonym przez rudego kota w stylu Garfielda oraz popiersie Marszałka, w którym panowie przy piwku, lub bardziej po słowiańsku - wódeczce - rozprawiają ze swobodą o poezji młodopolskiej tudzież literaturze rosyjskiej XIX wieku. Cytując ją nierzadko w oryginale. A wszystko to w klimacie iście młodopolskim, łącznie ze stylówą - trudno opisać, to trzeba było zobaczyć. Wiele mogę powiedzieć o Gordonie, ale przede wszystkim powiem, że ma rzadką umiejętność sprawiania, że ludzie czują się przy nim głupi i nędzni. Jeśli wejdziecie kiedyś do pubu i będzie tam siedział koleś w fezie na głowie, pykający ironicznie (nie wiem jak to robi, ale serio - ironia aż wali po oczach) fajeczkę - to może być on. Dzięki bogom za moją megalomanię, szczęśliwie dla mnie wytrzymała napór megalomanii równie wielkiej.

(Btw i tak wiem, że część z Was to czyta, szalenie mnie to raduje, chociaż nie mogę Was z tego powodu za bardzo obgadywać, bo się jeszcze obrazicie czy coś.)

Ale właściwie miało być o tej magii. Początkowo zachłysnęłam się nieco krakowskim klimatem, zwłaszcza że dane mi było mieszkać o 10 minut drogi pieszo od Rynku Głównego - wiecie, kamieniczki, Planty, bruki, uliczni artyści, czyli wszystko co to tak rajcuje turystów. Zachwycałam się tak mniej więcej przed dwa miesiące, potem włączyła mi się stała opcja - cynizm i od razu świat przestał być taki różowy. Przede wszystkim artyści - snułam sobie jakieś wizje wielkiej sztuki, bohemy i ogólnie najbardziej alternatywnej alternatywy ever. A w rzeczywistości - w Krakowie każdy jest artystą. Przyjechałam ze Śląska, gdzie każdy chłopak gra W COŚ, czyli głównie kopie piłkę po boisku (nie wiem po co, bo to nuda straszna) - a po przejściu na ruchową emeryturę, czyli w okolicy 30stki zajmuje miejsce na kanapie z puszką piwa, oglądając - oczywiście - meczyk. Na studiach chyba po raz pierwszy w życiu spotkałam przedstawicieli płci przeciwnej, którzy nie mieli pojęcia, na czym polega spalony. Bo w Krakowie prawie każdy gra, ale NA CZYMŚ - jeśli nie na puzonie albo fortepianie, to przynajmniej na harmonijce (pozdro dla Zośki, wirtuoza oboju - Twoi rodzice mieli niesamowite szczęście, że wybrałaś tak piękny i donośny instrument), nierzadko na Floriańskiej, w klubie, albo w przejściu koło Dworca Głównego (jedni lepiej, drudzy gorzej, o tych co grają kiepsko nie będę pisać, a o tych lepszych napiszę osobno). Rzecz tyczy się oczywiście reprezentantów obojga płci. Jeśli delikwent nie gra, to niechybnie rzeźbi / maluje / tańczy / śpiewa albo cholera wie co jeszcze. Ogólnie - w Krakowie wystarczy strugać łódeczki z kory i malować je farbą do pisanek, żeby nazywać się artystą. Jeśli ktoś sfilmowałby te łódeczki podczas rejsu w umywalce, to mamy już gotowy performance (muszę to szybko wykorzystać zanim ktoś mi pomysł ukradnie). Można przebierać w fotografach, poetach (ogromne zagęszczenie tychże na metr kwadratowy), muzykach i malarzach - i nietrudno odnieść wrażenie, że to miasto przepełnione jest nieodkrytymi geniuszami. Dodajmy do tego uniwersytet na co drugiej ulicy (kiedyś to były akademie i szkoły wyższe, ale ichnie władze postanowiły dodać sobie +100 do lansu) i mamy miasteczko uniwersyteckie w dosłownym znaczeniu.

Ach, ta bohema. Na fali ogólnego trendu dryfuję sobie także i ja, beztrosko i bezczelnie, gryząc poniekąd rękę, która mnie karmi. Bo lans na bycie nieodkrytym talentem sprawdza się tak dobrze chyba tylko tutaj. W żadnym innym mieście nie jest tak łatwo zostać artystą. Zatem zachęcam do pakowania swojej kolekcji origami, domowej manufaktury pióropuszy czy też gitary. Przyjedź do Krakowa, daj się odkryć.

Gods bless you.

P.S. Podjarałam się, że udało mi się napisać krótki tekst, ale z tego co widzę, wcale nie jest taki krótki. Damn it.

sobota, 24 września 2011

Legalize it!

phot. by Katarzyna Hołda
Do tej pory nie szalałam, ale dzisiaj może być skandal. Bo dzisiaj będzie, moi kochani, o NARKOTYKACH. Wiecie, szatan, zło, ćpuny ze strzykawką, bolesne detoksy, te sprawy.

Po pierwsze - dlaczego - bo chciałam już o tym napisać jakiś czas temu, skuszona akcjami nakłaniającymi naród do poparcia legalizacji marihuany (patrz: Facebook). Nie będę zasłaniać się prokrastynacją, po prostu mi się nie chciało, nie ma w tym żadnej ideologii. Nie zamierzam tu agitować, przekonywać do zmiany opinii, aczkolwiek swoje zdanie wyrażę i prawdopodobnie nie każdemu się to spodoba. Trudno, nie jestem zupą pomidorową żeby mnie wszyscy kochali, jak to kiedyś przeczytałam na kwejku czy innych demotywatorach.

Po drugie - moje stanowisko. NIE twierdzę, że "to fajne, jest ok i każdy powinien spróbować", nie odpowiadam na pytania dotyczące moich doświadczeń w tej kwestii, tak samo jak na pytania o to, czy piję alkohol, chociaż w Polsce jest to pytanie raczej retoryczne.

Po tym wstępie - do meritum. Prawdopodobnie - jeśli chodziliście do szkoły - braliście udział w różnego rodzaju akcjach antynarkotykowych podczas których miły pan (czasami pani, czasami w mundurze) opowiadał o strasznej niegodziwości, jaką są narkotyki. Na poparcie swojego wywodu podawał setki przykładów ludzi, którzy zaczynali od jednego jointa, a kończyli ze strzykawką, AIDS i w rowie. Ostatni taki meeting zaliczyłam w ogólniaku i muszę powiedzieć, że byłam pod wrażeniem, bo wtedy nawet to łyknęłam - pan był wielce przekonujący, opowiadał ze łzami w oczach o własnej traumatycznej przeszłości, sprzedał nam parę mrożących krew w żyłach historii, potem puścił ładną i smutną piosenkę, ja przeżyłam swoiste katharsis, byłam wręcz gotowa iść na pochód ze sztandarem i pomagać tym biednym narkomanom, co to zaczęli od skręta a potem skręcili jeszcze bardziej i ostatecznie skończyli na dnie spirali. 

phot. by Katarzyna Hołda

Może to studia moje ukochane nauczyły mnie dopiero tego, żeby zawsze spojrzeć na problem ze wszystkich możliwych stron, może to Kraków - niestroniące od używek, według niektórych magiczne i lekko na haju, a może po prostu nie lubię, kiedy ktoś mnie robi w konia. Kiedy wypracowałam sobie pogląd na sprawę, byłam świeżo po przekopaniu się przez rozmaite publikacje na temat używek, statystyki i badania, zarówno te do bólu stronnicze, jak i dążące do obiektywizmu. Nie chcę tutaj odwoływać się do źródeł, po części z powodu tego, że jeśli będę miała ochotę napisać pracę naukową na ten temat, to mogę pokusić się o magisterkę o narkotykach, ale głownie dlatego, że mam ochotę i czas napisać spontanicznie dzisiaj, a nie za tydzień, kiedy odszukam materiały - więc postaram się jak najmniej odwoływać do statystyk. Bo naturalnie nie zakładam, że mam rację - oczywiście mogę się mylić, jednak do zmiany zdania mogą obecnie przekonać mnie już tylko rzetelne dane naukowe.

Wspomniany pan na pewno powiedział Wam, że nie ma czegoś takiego jak podział na miękkie i twarde narkotyki, że zło to zło i wszystkie są krokiem po równi pochyłej. I tutaj chciałabym zaprotestować po raz pierwszy. Przede wszystkim dlatego, że legalny jest alkohol - z powodu którego codziennie giną tysiące ludzi: w wypadkach, rozbojach, aktach samozniszczenia (np. zapicie się na śmierć, dość popularny sport wśród żuli), z powodu raka, marskości wątroby itd. Co więcej, ma też wysoką szkodliwość społeczną - prowadzi do patologii, przemocy, ostatecznie sytuacja kiedy nawalony jak bela Józek wraca z urodzin u Stacha samochodem i przypadkiem wjedzie w inny pojazd, wywołując straty w Bogu ducha winnych ludziach nie należy też do rzadkości. Dlaczego więc, ja się pytam, alkohol jest legalny? Osobiście obstawiam przede wszystkim to, że za przemysłem alkoholowym stoją poważne nazwiska, wielkie firmy i ogromne pieniądze, z których rząd pobiera bez żenady podatek. Podobnie z papierosami - czy ktoś się tak naprawdę przejmuje ilością zgonów, które powodują? Ostatnio czytałam, że Finlandia chce zakazać sprzedaży tytoniu, ale raczej nie sądzę, żeby trend chwycił, bo wtedy rząd będzie miał o jedną krowę mniej do dojenia. Doskonale wiemy, że prohibicja jest niewykonalna i absurdalna - bo zakaz oznacza tylko udoskonalenie technologii produkcji domowego bimbru.

phot. by Piotr Semberecki

Nie wiem ile zgonów powoduje rocznie alkohol i tytoń, nie wiem też, ile powoduje palenie marihuany (bo o samej marihuanie chcę tutaj napisać, nie roztrząsając szkodliwości innych używek). Wiem jednak i będę tego bronić, że nie widziałam nigdy kogoś, kto po zapaleniu jointa ma ochotę sklepać maskę przypadkowym przechodniom albo żonie. Przeciwnie, zjarani kolesie zwykle siedzą spokojnie, gadają o bzdurach lub o zasadach rządzących wszechświatem, oglądają głupie filmiki na YT, potem idą grzecznie spać. Następnego dnia wstają lekko zamuleni, ale bez kaca i nie rzygają zwykle w ukryciu. Co jest faktem, codzienne palenie niewątpliwie odmóżdża, jednak znowu - jeśli ktoś codziennie intensywnie pije, jest w jeszcze gorszym stanie, a do tego śmierdzi jak gorzelnia. 

Tak naprawdę chodzi mi jedynie o wolność wyboru - bo uważam, że nawet jeśli coś jest niebezpieczne dla zdrowia, człowiek powinien mieć prawo do decyzji. Jeśli najdzie mnie ochota zatłuc się na śmierć, waląc głową o krawężnik, nikogo oprócz mojej rodziny i przyjaciół nie powinno to obchodzić. Nikt nikogo nie zmusza - w przeciwieństwie do alkoholu, bo w moich oczach w Polsce panuje społeczny przymus picia, zwłaszcza wobec mężczyzn. Pewnie, można mieć to gdzieś, ale teksty w stylu "no nie bądź ciotą, napij się", "ze mną/za moje zdrowie się nie napijesz?", "on nie pije, nie zapraszaj go" słyszałam nie raz i nie dwa i zawsze słuchałam ich z pewną irytacją. Dobrze przynajmniej, że kobiecie "wypada" odmówić i nie muszę zwykle uciekać się do brutalnego "spier..." żeby podkreślić, że dzisiaj nie mam ochoty. A moi koledzy czasami muszą - i to nie w bydlęcym kręgu studentów, tylko najczęściej na rodzinnych wiecach i weselach, kiedy nachlanie się jak zwierzę jest nierzadko wręcz w dobrym tonie. 


phot. by Katarzyna Hołda

Alkoholu bronią potentaci, a kto broni marihuany? Zgraja ziomków w za dużych spodniach, żartownisie pokroju Palikota i Bob Marley zza grobu, czyli nikt, kto w dyskusji politycznej wypada na poziomie. I ot, cała odpowiedź - bo na pseudomedyczne zarzuty wobec maruihuany ziomy mają jedną odpowiedź "stary, to jest zajebiiiiiste". Warto natomiast wspomnieć o samym działaniu przeciwbólowym - którego udowadniać nie muszę, wyniki badań są dość jednoznaczne. W niektórych stanach USA marihuana dostępna jest jako środek na receptę (którą notabene nietrudno kupić) - u nas nie, ale za to w aptece dostaniemy różne inne pyszności: Tussipect, Acodin i inne cuda oparte na DXM i efedrynie (wykorzystywana do produkcji metaamfetaminy i jako środek dopingujący) - jeśli ktoś twierdzi, że to mit i bujda, polecam wycieczkę do akademika, tam w okresie sesji można zobaczyć rzeczy niezapomniane, chociaż wychodzi to już z mody (natomiast parę lat temu w gimnazjum mojej siostry było to używane dość powszechnie). Po wypiciu ok. 3 butelek syropku w ciągu dnia można mieć pod wieczór problem z zachowaniem pionu, co potwierdzam na podstawie własnych doświadczeń (był człowiek młody, głupi i myślał, że jak się wypije więcej to gardło szybciej przestanie boleć). A z ciekawostek - przy leczeniu uzależnienia od heroiny stosuje się metadon, który oficjalnie nie jest narkotykiem, bo nie daje kopa, za to uzależnia prędziusieńko. 

I to jest w porządku. Ale marihuana jest be. Podstawą podziału na miękkie i twarde narkotyki jest rodzaj uzależnienia - odpowiednio psychiczne lub fizyczne. Nie wiem, jak oceniacie uzależnienie od alkoholu, ale jak dla mnie koleś, który ma delirkę, wymiotuje, skręca się z powodu bólu wątroby, którego podczas odtruwania bolą wszystkie mięśnie i może mieć halucynacje - jest całkiem fizycznie uzależniony. A objawy fizycznego uzależnienia od marihuany wg badań są słabsze od uzależnienia nikotynowego. Ale (żeby nie było tak różowo) - podobno u ok. 20% palących występują stany depresyjne, paranoja i problemy ze snem, zwykle jako pogłębienie istniejących już problemów i mogą być nieodwracalne nawet po rzuceniu poczciwej gandzi. Miałam wątpliwą przyjemność obserwować to w praktyce raz, więc jestem skłonna uwierzyć.

phot. by Piotr Semberecki

Nie zamierzam nikogo przekonywać, że marihuana nie jest szkodliwa. Owszem, jest. Jak każda używka - warto jednak zastanowić się nad skalą szkodliwości i nad zagadnieniem wolności wyboru, prawa do podejmowania decyzji o swoim życiu. Nie zgadzam się na zabranianie mi czegoś w oparciu o fikcyjne dane i historie ćpunów, którzy nie wytrzymali i zaczęli zabawy z igłą, bo uwierzcie, że wielu palących w życiu nie widziało na oczy tzw. "twardych narkotyków", a nawet jeśli - to większość z nimi nie eksperymentuje; strzeliłabym w ciemno, że dysproporcja między rekreacyjnymi palaczami a narkomanami jest taka, jak między kimś, kto idzie raz na jakiś czas na piwko ze znajomymi, a wyczynowymi alkoholikami. Mimo wszystko nie popieram jednak akcji w stylu tej z Facebooka, bo z tą grupą także się nie utożsamiam. Szkoda, że w całej tej sprawie brakuje jednoznacznych danych medycznych, uczciwych badań i nazwisk, które swoim autorytetem mogłyby obalić mity narosłe dookoła marihuany. 

Tak czy inaczej, legalizacja nie jest mrzonką - moim zdaniem stanie się faktem kiedy tylko rząd wykombinuje, jak wydoić z tego kasę i pobierać podatki. Póki co, jest jak jest - zakaz palenia marihuany odbieram nie jako troskę o obywatela tylko jako chęć kontroli nad jego życiem. Moim życiem. I to, czy palę, czy nie - nie ma znaczenia. Mam po prostu takie pobożne życzenie, żeby rząd łaskawie odczepił się od tego, co robię we własnym domu oraz ze swoją nędzną egzystencją.

graph. by Piotr Semberecki


Gods bless you.