niedziela, 16 grudnia 2012

Przyjemność tekstu. Jak czytać, jak żyć


Tekst jest trudnym medium. Ludzie czytają coraz mniej - a właściwie coraz mniej ludzi czyta. Napisanie książki wymaga wkładu pracy i kreatywności porównywalnych z tymi, jakie są potrzebne do nagrania płyty czy nakręcenia filmu, jednak za pomocą literek o wiele trudniej trafić do ludzi niż poprzez obraz i dźwięk. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że tekst, w przeciwieństwie do muzyki czy zdjęć, zawsze wymaga od odbiorcy pewnej aktywności - nie można po prostu patrzeć czy po prostu słuchać, trzeba przez chwilę skupić się i zaangażować. Nie można być biernym odbiorcą tekstu. Ma to swoje plusy - mamy do czynienia z widzem, który na pewno potrafi czytać i - w większości przypadków - rozumie czytany tekst, co stawia go o stopień wyżej nad ogromną częścią populacji (i nie mówię tu bynajmniej o niewykształconych obywatelach krajów trzeciego świata). Konsekwencją jest jednak elitaryzacja czytelnictwa.

Mówi się, że obecnie więcej osób pisze, niż czyta. Nie ma w tym nic nienaturalnego - nagromadzone podczas lektury myśli próbują znaleźć ujście, a swobodna rozmowa nie stwarza możliwości do wykorzystania zawiłych form językowych, które tak dobrze mogą prezentować się w tekście. Kiedy rozmawiam, zawsze w myślach tworzę kolejny tekst. Bez przerwy szukam tematów, słabych punktów jakiegoś stereotypowego sposobu myślenia, chętnie wchodzę w dyskusję o rzeczach ogólnie przyjętych za normalne. Wszystko dla przyjemności tekstu.

Barthes pisze o czytaniu w "Przyjemności tekstu", a ja złapałam się na tym, że sama czytam coraz mniej. Moim wrogiem jest czas - nie dlatego, że szkoda mi go na wykonywanie pewnych czynności, ale z powodu świadomości jego nieodwracalności. Bo bardzo silnie odczuwam to, że teraz bezustannie wymyka się z rąk i zwykle czuję panikę na myśl o jutrze. O czasie, który pozostał.

Nie, nie przesadzam. Mam niecałe 25 lat i przytłacza mnie świadomość przemijania. Nie czuję się starsza niż rok czy dwa lata temu, moje ciało zmienia się niepostrzeżenie i te zmiany nie są na tyle duże, żebym czuła ogromną różnicę. Ale czasami myślę o tym, czego chcę, do czego dążę - i jak uderzenie w twarz, ogłusza mnie wiedza. Nie zdążę. To po prostu fizycznie niemożliwe, mieć wszystko.

W efekcie muszę wybierać. Bezustannie z czegoś rezygnować - a uczucie żalu pod stracie jest odczuwalne nawet wtedy, kiedy pojawia się rekompensata. Dlatego czasami żyję za szybko i za mocno, jestem za bardzo. Innym razem odcinam się od zewnętrznego świata i czytam, słucham muzyki, oglądam filmy, przetwarzam dane. Piszę. Lekko histerycznie, z poczuciem rosnącego przerażenia na myśl o tym, że każde przeczytane zdanie, każda przyswojona myśl może być punktem wyjścia do stworzenia kolejnej listy zadań. Spisy "do obejrzenia" i "do przeczytania" wydłużają się i stają absurdalne, samą swoją formą narzucając konieczność wyboru.

Jest w tym jakiś tragizm.

Paweł Herman Photography

sobota, 20 października 2012

Syndrom dnia następnego. Słowo moje!


Momentami nie nadążam. Z kartki leżącej przede mną na biurku wykreślam co chwilę nowe rzeczy "do zrobienia", jednak w tym samym niemal czasie dopisuję do listy kolejne. Czasu jest zawsze za mało, a ja żyję dniem następnym, po prostu wykonując kolejne czynności i ustawiając kolejność zadań na jutro. Dużo kosztowało mnie zerwanie z rozpamiętywaniem przeszłości, z zastanawianiem się nad tym, co byłoby, gdybym zdecydowała się postąpić inaczej, gdybym mogła cofnąć czas. Bo przecież nie ma to większego sensu - można jedynie wyciągnąć wnioski i ruszyć do przodu. Z jednej skrajności popadłam jednak w drugą, bo nie potrafię żyć w stanie równowagi. Chociaż umiem cieszyć się chwilą i potrafię - gdy chcę - zatrzymać się w miejscu i chłonąć wydarzenia, których jestem świadkiem, nigdy nie jestem do końca wolna od strachu przed upływem czasu. 

Jest to w dodatku jedna z tych rzeczy, o której wciąż jeszcze nie potrafię pisać swobodnie, a patetyczny ton takich wynurzeń przyprawia mnie o mdłości - jeśli o czymś nie da się pisać wprost, po ludzku, prostymi słowami, nie warto o tym pisać wcale. Nie ma rzeczy, osób ani emocji, których nie da się opisać bez podniosłych zwrotów i górnolotnego tonu. Status sacrum nadajemy przecież my sami.

***

Mogłabym pisać tak cały czas, bo przecież mam wrażliwą duszyczkę. Na szczęście swoje i moich czytelników, potrafię trzymać ją krótko za pysk i zachować równowagę między swoją wrodzoną wrażliwością, wypracowanym cynizmem i niezbędnym do życia pragmatyzmem. I lubię się śmiać, więc się śmieję. Dużo. Lubię też, gdy śmieją się ludzie dookoła mnie, nawet jeśli w tym celu mam żartować z siebie. Pod jednym z ostatnich postów pojawiły się głosy zdziwienia, że wyglądam rzekomo niewinnie i twarz moja nie zdradza pokładów ironii pod czaszką. Cóż mogę powiedzieć - zdarza mi się być ironiczną, czasami jestem złośliwa, ale nigdy nie bywam wredna, bo ten etap mam już bezpowrotnie za sobą. Może to także częściowo zasługa bloga - świadomość większej odpowiedzialności za swoje słowa, tego, że muszę być zawsze gotowa, żeby skonfrontować się z kimś lub czymś, co zdarzyło mi się zmieszać z błotem. I wierzcie lub nie - jestem na to gotowa. Taktyka subtelnego wbijania szpilek wydaje mi się z biegiem czasu coraz mniej pociągająca - jeśli wbijać, to od razu szpilkę wielką i zawsze być gotowym na to, żeby ostatecznie dać komuś w pysk rękawicą i wyzwać na ubitą ziemię.

Inna rzecz, że - być może wbrew pozorom - jestem naprawdę dzieckiem pogodnym i kochającym świat, do tego diabelnie towarzyskim. Lubię myśleć, że jestem naprawdę sympatyczna, a codziennie zasypiam snem sprawiedliwego z dość wysokim mniemaniem o przyjętej życiowej etyce. Konfrontując się z rzeczywistością, nie zarzucam sobie przesadnie wiele, chociaż czasami osiągnięcie tego stanu kosztuje mnie naprawdę sporo wyrzeczeń.

Kocham swoje życie pomimo wszystkich jego niedoskonałości. To tylko kwestia nastawienia.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Życie robola.


Sztuka i ja, tak powinien nazywać się ten post - napisanie go przesunęło się w czasie, gdyż malowałam. Okna. Taka to jest moja szara rzeczywistość, jedni zostają Picassem czy coś, a ja maluję drewniane okienne ramy Dekoralem i śmierdzę rozpuszczalnikiem. Życie.

Praca fizyczna jest lepsza niż aerobik, bo coś z niej wynika, w przeciwieństwie do radosnego hopsa-sa przy wieśniackiej muzyce. No offence, ale jak nie lubiłam bawić się lalkami, tak nie lubię piwa i sportów dla lasek. To znaczy, że jak idę do pubu, to zamawiam zimnego Leszka w wersji classic, a nie jakieś siki o smaku orzeźwiającej limonki (WTF?), a jeśli najdzie mnie na sport (haha), to prędzej założę rękawice do kick-boxingu (świetna sprawa) niż będę kręcić bioderkami przy wtórze remixu Rihanny i raźnego nawoływania głównej chearleaderki. Nie zmienia to jednak faktu, że specjalną fanką prac fizycznych nie jestem, bo zdecydowanie odmóżdżają - po tygodniu wypełnionym ciężkim zapierniczem w moim podgórskim gniazdku mam ochotę tylko posadzić tyłek na fotelu prezesa, obejrzeć coś durnego i umrzeć. Gdzie tam ambitne kino czy literatura, mój organizm łaknie jakiejś lekkostrawnej papki w stylu komedii romantycznej z Jennifer Aniston. Jestem oficjalnie przerażona, kończę z malowaniem okien (śmiejcie się, spróbowalibyście pomalować stare, nadgryzione zębem czasu podwójne okna w mieszkaniu o prawie 3-metrowych sufitach) i wracam do pracy (haha po raz kolejny) umysłowej. 

Inna sprawa, że jak człowiek się solidnie zmęczy, to mu skaczą poziomy tych wszystkich zabawnych substancji w organizmie, i nawet jak plecy napieprzają a stopy wyją z bólu, to i tak jest się przepełnionym spokojem, miłością do świata i łagodnością. A do pełni szczęścia wystarczy kumpel, który na sygnał "podaj mi piwo, człowieku" reaguje z empatią i przynosi umęczonemu robolowi (mnie) zimne Tyskie z lodówki. Tylko, że ja nie przepadam za sobą w wersji nadmiernie pogodnej, bo mi spada poziom ironii we krwi i dowcip staje się lekko przytępawy. A tego nie lubię.

Jestem bezczelna, co pewnie potwierdziłby Wojtek, który na moje "aaaale się narobiłam" reaguje miną wyrażającą politowanie i macha ręką  - że co ja niby wiem o trudach i znojach życia pracownika fizycznego. Nieistotne. Chodzi mi jedynie o to, że ten, kto wymyślił hasło "praca uszlachetnia", chyba nigdy nie trzymał w ręku łopaty. Po ostatnim tygodniu nie czuję się szlachetniejsza ani o gram, za to mój kręgosłup mówi "spadaj", kiedy sugeruję wyjście na sobotni melanż. 

Z drugiej strony, 8-godzinne machanie pędzlem po tych gigantycznych oknach faktycznie oczyściło mi umysł. Więcej nawet - smród farby przeżarł mi go na wylot. Jedyne, co dzisiaj przeczytałam, to krótki artykuł w nowym numerze Vogue'a; sięgnęłam po KMaga, ale tekst był za trudny i musiałam odpuścić, moje robolskie alter-ego najwyraźniej nie chciało dowiedzieć się czegoś, co mogłoby zainteresować mą codzienną wersję. Ciekawe, czy gdybym puściła jakiś kawałek Rihanny lub Ewy Farny okazałoby się nagle, że mój gust muzyczny też ucierpiał podczas tego eksperymentu.

I nie piszę tego po to, żeby szydzić z ludzi parających się pracą fizyczną, bynajmniej. Skoro zupełnie serio traktuje się dzisiaj personal shopperów czy psich psychologów, to czy można nabijać się z zawodu, który faktycznie ma jakiś sens i jest potrzebny? Pomijając to, że nabijać można się ze wszystkiego i w ogóle no boundaries, to "stylistka paznokcia" brzmi zabawniej niż "malarz pokojowy". Ale wiecie, tak tylko sobie hejtuję z zacisznego kokonu mojego fotela prezesa, pozostając wieczną imprezowiczką o nieregularnych dochodach z aspiracjami do bycia freelancerem. Takie życie, panie.

PS - Tak serio, to jestem naprawdę wytyrana i marzę o masażu stóp (dziwne, przecież nie malowałam stopami, a jednak bolą, skubane). A jeśli są tu z nami pracownicy fizyczni, to RESPECT. Cieszę się, że robicie to, co robicie. Dzięki temu ja nie muszę.

wtorek, 31 lipca 2012

Wszystko, co kocham.

Siedzę w domu, oglądając jednym okiem "Księżniczkę łabędzi". Nie pytajcie. Drugim okiem nadzoruję kolejność wpisywanych liter, i tak stukam sobie lekko w klawiaturę - bez specjalnego planu. Niektórzy zarzucają mi, że za bardzo jaram się swoim życiem - a jednak nie potrafię inaczej. Chłonę każdy dzień, każdy moment i czasami czuję, jak to wszystko aż boli w środku i boję się, że któregoś dnia to uczucie rozsadzi mi płuca. Bo nie potrzebuję wiele, żeby czuć się doskonale szczęśliwa. Być może nie ocalę świata, pewnie nie znajdę lekarstwa na raka, może nigdy nie polecę w Kosmos. Powiecie, że nie mam ambicji. Być może. Przytłoczona egzystencjalizmem, zrezygnowałam z poszukiwania sensu życia. Żeby przeżyć, ustanowiłam własne życie celem samym w sobie. I postanowiłam, że będzie zajebiście, a ja nigdy nie będę się nudzić.

phot. by Piotr Semberecki
Zaczęło się już w środę. Chciałabym to wszystko opisać, ale niektóre wydarzenia muszą pozostać tajemnicą, a pewne emocje nie dają się ubrać w słowa. Ciągła adrenalina, dzieje się, dzieje! Mój telefon dzwoni jak szalony i chcę być w pięciu miejscach jednocześnie, staram się nie wybierać, muszę być wszędzie. Przynajmniej na chwilę.

I jestem. Zmęczona po długim dniu, z ciężką torbą ubrań wypożyczonych do niedzielnej sesji zdjęciowej, zamiast iść prosto do domu, skręciłam w jeszcze jedno miejsce. I siedzę na skórzanej kanapie w studiu Bartka, zerkam mu przez ramię jak montuje nowy kawałek, przygotowuje video z ostatniej próby. Krok po kroku, mimo, że nie biorę w tym bezpośredniego udziału, w mojej obecności powstaje muzyka, która za kilka dni będzie na ustach tysięcy ludzi w Polsce. Palę jednego papierosa za drugim, godziny przepływają, piwo zaczyna szumieć mi w głowie. Muzyka!

I jestem. Budzę się nie u siebie, stanowczo za późno. W biegu załatwiam swoje sprawy, ogarniam budżet, staram się utrzymać na powierzchni. Ostatni miesiąc był finansowo dobry, po ciężkim okresie przychodzą wreszcie czasy względnej finansowej stabilizacji - tygodnie wypełnione zarwanymi nocami i dniami spędzonymi przed komputerem jednak się opłaciły. Z czystym sumieniem pozwalam sobie na kilka dni odpoczynku, sięgam po książkę, ulubiony magazyn, dobry film, idę do lovekrove na hamburgerowe arcydzieło. Wyspana, chociaż lekko skacowana, zbieram siły przed wieczornym koncertem.

I znowu jestem. Siedzę na podłodze, przy wyjściu z backstage'u, oparta plecami o ścianę. Dzisiaj stanowczo przesadziłam, a to zdarza mi się niezwykle rzadko. W zasadzie nie wiem, czy kiedykolwiek byłam tak bliska kompletnego blackoutu, staram się jednak dojść do siebie bez niczyjej pomocy. Przez organizm przepływają substancje, które nie powinny się tam znaleźć, uderzenia bębnów i bit wprawiają podłogę - wraz ze mną - w wibracje. Pulsujące, miarowe uderzenia wbijają się w kręgosłup i przechodzą jak prąd do mózgu, wywołując elektroniczny dreszcz. Głowa stara się nadążyć za dźwiękiem, śledzić słowa, resztkę sił zużywam na podniesienie się z podłogi i wyjście na świeże powietrze. Wrócę w to samo miejsce za 15 minut, po drugi muzyczny orgazm.

Przebudzenie jest ciężkie i bolesne, tym razem we własnym łóżku, ale szybkie spojrzenie w lustro mówi mi, że już dość. Że powinnam przestać, przespać się jeszcze chwilę, odpocząć. Nie ma takiej możliwości - wszyscy idą na otwarcie nowego klubu, ja też, bo nie mogę znieść świadomości, że będą bawić się dobrze beze mnie. A więc idę, przebrawszy się wcześniej z 30 razy, z lekko rozbawioną już ekipą, zobaczyć co przyniesie noc - a ta jest wciąż młoda, nawet jeśli zegarek wskazuje, że północ minęła już jakiś czas temu.

I znowu jestem. Zmęczona do granic możliwości, zasypiam co prawda bez butów, ale w sukience - a przecież położyłam się tylko na moment, chciałam po prostu chwilę odpocząć. Czuję, że ten weekend zabija mnie na raty, a przecież tak naprawdę dopiero oficjalnie się rozpoczął. Załatwiam szybko bieżące sprawy, wpadam na piwo do dawno nie widzianych znajomych, planuję odpuścić ten jeden wieczór - ale wieczór czeka na mnie w domu, kiedy tylko otwieram drzwi, wychodzi mi naprzeciw. I znowu nie kładę się przed świtem, a telefon dzwoni, wciąż dzwoni, nieważne, czy jest 4. po południu, czy 3. w nocy.

I niedziela. Sesja zdjęciowa, modelka, model, rozrzucone wszędzie ubrania, cienie do powiek i pędzelki, dźwięk uwalnianej migawki, żar lejący się z nieba. I deszcz - a my w samym środku, wracając do domu nieśpiesznie, śmiejąc się głośno i z przyjemnością witając na rozgrzanej skórze ulewę. Przemakamy do kości, ale nie staramy się biec, osłaniając jedynie przed deszczem sprzęt. 

Gdy puka do moich drzwi, wciąż jeszcze wysycham. Z mokrymi włosami i bez makijażu, zakładając tylko w biegu buty wychodzę na mokrą ulicę. Dobra szama na mieście przegryziona lodami, spacer to tu, to tam, bez wyraźnego celu i bez pośpiechu, nowy film o Batmanie w Kinie Kijów. Powoli wytracam pęd, odzyskuję równowagę, unikam pokus, które przedłużą ten weekend o kolejną szaloną noc. 

I w końcu jestem sama. Siedzę na skórzanym fotelu obrotowym, chłonę ciszę i brak ruchu dookoła mnie. Ostatnie dni w postaci kolorowych migawek przewijają mi się przed oczami, czuję, że fioletowy siniak na ramieniu, nabity nie wiadomo gdzie, urósł do rozmiarów sporej śliwki i boli jak cholera. Powieki stają się ciężkie, energii wystarcza jeszcze tylko na szybki prysznic i umycie zębów. Zasypiam od razu, budzę się po 14 godzinach. Zaczyna się nowy tydzień i pewnie trzeba będzie znowu trochę popracować - ale ze świeżo zresetowanym organizmem nie wydaje się to aż takie trudne.

phot. by Piotr Semberecki

czwartek, 5 lipca 2012

Muzeum rzeczy ważnych. Kto tak ma, jak nie my!

Trochę się blog zaniedbał. Może wzorem innych blogerek powinnam przepraszać, "że tak długo nie pisałam, moi kochani", ale tak naprawdę - nie mam poczucia winy. W założeniu ten blog miał być miejscem do radosnego bredzenia o tym, na co mnie najdzie - nic na siłę. I chyba właśnie mam ochotę pogadać :) Ostatnio było dramatycznie (chwilowy spadek formy i nastroju), a więc dzisiaj jakże nostalgiczne klimaty. Ta dam!


Wam wszystkim.

Jest kilka takich rzeczy. Mimo, że niespecjalnie przywiązuję wagę do przedmiotów i bez mrugnięcia okiem wyrzucam potencjalne pamiątki po byłych chłopakach i ludziach, których znałam. Z zasady nie tracę z oczu osób, które lubię - nawet jeśli kosztuje mnie to sporo zachodu. Po co więc przechowywać martwe obiekty?

A jednak mam kilka takich rzeczy. Stały się w jakiś sposób ważne, są - mimo, że zabrzmi to strasznie infantylnie - jak talizmany, które muszę mieć zawsze ze sobą, gdziekolwiek mieszkam. Bez żalu zostawiając u rodziców ulubione buty, drogie prezenty czy ukochane książki, zawsze pamiętam o tym, żeby moje przenośne Muzeum Rzeczy Ważnych zapakować do walizki. Razem z historiami i emocjami, jakie są z nimi związane. Szalonym melanżem, wielką miłością, smakiem wina i zapachem bzu w maju na balkonie, deszczem uderzającym o zakurzone ulice, z jedną czy drugą nocą czy niesamowitym weekendem. Traktuję te nic nie znaczące dla kogokolwiek poza mną przedmioty jak wizualizacje kolejnych punktów granicznych, jakie minęłam do tej pory. Wielkie zmiany, poważne decyzje, zmiany światopoglądu. Wszystkie te obiekty zebrane razem stworzyły moją osobowość. A ja lubię swoją osobowość.

O czerwonej bluzie pisałam parę miesięcy temu. Chyba właśnie wtedy, kiedy wzięłam ją do ręki, narodziło się Muzeum w bliskiej dzisiejszej postaci. I wtedy ja, zagorzała przeciwniczka zbierania śmieci i nieprzydatnych gadżetów, zdałam sobie sprawę, że mam w domu parę podejrzanych obiektów, które właściwie nie są mi do niczego potrzebne - a jednak nie mogę zdobyć się na to, żeby je wyrzucić.

Jest na przykład taka kamień. Z Himalajów. Przywieziony przez Grześka z Tybetu, w kieszeni spodni, podniesiony po prostu ze ścieżki gdzieś wysoko w górach. Podobno widok był niesamowity - tego nie wiem. Żałuję. Ten kamień zapakowany w historię dostałam na ostatnie urodziny. Leży teraz przede mną, zawsze na biurku, na podstawce monitora, obok dziwnej spiralnej muszli z Australii i małego żelaznego  kota. Biało - pomarańczowy, chropawy, opalizuje lekko małymi drobinkami, wygląda trochę jak bryłka kolorowej soli. Aż korci, żeby dotknąć go czubkiem języka i sprawdzić, czy ma słony smak (nie ma). I musi być tu, zawsze w tym samym miejscu na podstawce, na wprost moich oczu. 

Dostałam w życiu wiele fajnych rzeczy w prezencie. Dziesiątki książek, płyty, biżuterię, ciuchy, kosmetyki, chociaż przyznaję, że często mam problemy z określeniem, od kogo pochodzi dany przedmiot. Wtedy ktoś dał mi opowieść i coś, co mogłam dostać tylko od tej jednej osoby. Ze względu na przeszłość, teraźniejszość, przyszłość, pewne zrozumienie. Obracając kamień w dłoni, mam świadomość, że zawiera się w nim historia ponad roku największej zmiany w moim życiu, kiedy odstawiłam spektakularną akcję "na feniksa" i postanowiłam, że od teraz będę już zawsze szczęśliwa jak kucyk z My Little Pony i bez względu na konsekwencje będę hasać radośnie po świecie z nastawieniem "alleluja i do przodu". Jak na razie nieźle się to sprawdza. Ale pewnie nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem, gdyby gdzieś po drodze nie pojawił się Grzesiek i nie wydarzyło wszystko to, co doprowadziło do kamienia w mojej dłoni. Bo przyjaźń, bo to, co poza nią, bo wsparcie, na które mogłam zawsze liczyć, bo wszystkie zmiany. Bo tak. Bo nocne przejazdy z Krakowa i do Krakowa w zimie starą Hondą z zepsutym ogrzewaniem, bo koncert w Tatrach, bo rozmowy do rana,  bo "jest mi źle, pogadaj ze mną", bo to, bo tamto, bo wszystko.

Tak, jest kilka takich rzeczy. I są historie - mniej lub bardziej ciekawe, szalone, zabawne, smutne. Zbieram je wszystkie, zapamiętuję. Tworzę swoją prywatną historię świata.


Siedzę właśnie przed monitorem, rytmicznie bębniąc w klawiaturę. W kuchni Wojtek gra coś na gitarze, dookoła walają się ubrania, pudła, walizki - wiadomo, sezon przeprowadzek. Zmiana warty w moim jasnym mieszkaniu z wysokimi sufitami na Podgórzu. Słońce już schowało się za kamienicą naprzeciwko, wreszcie można swobodnie oddychać i jest tak spokojnie, z lekkim szumem samochodów i świergotem wszelakiej zwierzyny latającej. I jest lato w mieście. I tyle.

w roli modeli - moje misie kolorowe
KTO TAK MA, JAK NIE MY! (czyli: co można robić we Wrocławiu)


Gods bless you.

czwartek, 29 marca 2012

Post sponsorowany. Sen. Depresja. Hipomania.

Dzisiejszy post powstał dzięki wsparciu sponsora w osobie mojego współlokatora (woli zachować anonimowość, ale tym, którzy znają nas osobiście, podpowiem, że nie chodzi o duala), który przyniósł mi wczoraj piwo i powiedział "tattwa, napisz mi tego posta co kiedyś obiecałaś - napisz coś innego niż zwykle, to przeczytam to". No to piszę. A przynajmniej próbuję.

phot. by Katarzyna Hołda
Nigdy o tym nie pisałam. Ba, dopiero niedawno udało mi się ubrać w słowa tę myśl - wcześniej czaiła się gdzieś w czeluściach mojego skrzywionego umysłu, uwierała i wpływała znacząco na sposób życia. Któregoś dnia wykrzyczałam to w gniewie, mając dość ataków na siebie i swoje postępowanie, próbowałam wyjaśnić, dlaczego żyję w taki właśnie sposób - i coś się zmieniło. I przyznam szczerze, że jest to chyba najbardziej osobista rzecz, o jakiej zdarzyło mi się rozmawiać, chociaż dla większości będzie niezrozumiałym, dlaczego. Nie mam zahamowań przed mówieniem prawdy, nie mam nic do ukrycia, bez trudu odpowiadam na pytania o bardzo prywatne szczegóły mojego życia, o ile nie nadużywam tym czyjegoś zaufania. Bo tak naprawdę, te rzeczy nie mają znaczenia. Moja przeszłość, wszystko, co zrobiłam, każdy popełniony błąd - to już było.

Przebywając ze mną, trudno nie zauważyć, że jestem niestabilna emocjonalnie - wciąż gonię za silnymi wrażeniami, lubię przeżywać zarówno euforię, jak i ból czy strach, mój nastrój zmienia się czasami w przeciągu chwili. Byle tylko coś czuć, byle nie popaść w schemat, nie stracić tego głodu, który napędza mnie do działania. Nie znaczy to, że uprawiam sporty ekstremalne, seks w kiblu na imprezie czy daję sobie w żyłę. Ale jeśli coś robię, angażuję się w to w pełni i częściej mam łzy w oczach z powodu skrajnego poczucia szczęścia, niż smutku. Jednocześnie balansuję wciąż na równi pochyłej, pomiędzy depresją a hipomanią, poczuciem braku sensu a obsesyjną wręcz potrzebą doznawania.

Ktoś podejrzewał mnie kiedyś o cyklotymię. Wiecie, choroba dwubiegunowa, tylko w łagodniejszej postaci. W sensie, że nie jestem niby świrem, tylko po prostu lekko mi odwaliło. Słyszałam, że jestem neurotyczna, że mam naturę depresyjną, że jestem socjopatką. Bzdura. Ale nie mam zamiaru tego sprawdzać. Lubię swoje życie, chociaż czasami wstając rano czuję się wypalona, pusta w środku - i wtedy czuję, że czas znaleźć nową obsesję. Od mniej więcej 10 lat wiem, że nie mogę pozwalać sobie na przerwy, nie wolno mi osuwać się w bezpieczne, wygodne odrętwienie, odpuszczać. Co nie znaczy, że czasami się to nie zdarza - wtedy dni stają się senne, a noce - ciche, przesypiam większość czasu, a w tym, który pozostanie - milczę. Zdarza mi się nie wychodzić z domu przez dwa, trzy tygodnie. Zapomnieć o tym, że mam zajęcia na uczelni, o przyjaciołach, nie odbierać telefonu, nie odpisywać na maile. Po prostu na chwilę przestać istnieć dla świata.

phot. by Katarzyna Hołda

Po jakimś czasie coś nagle się zmienia. W moim otoczeniu pojawia się ktoś nowy, przychodzi mi do głowy myśl, która wywraca mój światopogląd na lewą stronę, coś zaczyna mnie bawić, interesować. Znajduję sobie nową zabawkę - i tak długo, jak nie znudzę się nią i nie zmęczę, będę funkcjonować w stanie hipomanii, w radosnym amoku i ze straceńczą radością będę afirmować życie, wypełniając każdą godzinę do maksimum. Wszystko po to, aby nie dopuścić do siebie negacji.

Przyznaję - nie wierzę w to, że życie ma jakiś głębszy sens. Nie jestem religijna ani nawet specjalnie uduchowiona, chociaż praktykuję feng shui, wierzę w karmę i staram się żyć w harmonii ze wszechświatem. Nie muszę wierzyć, bo wiem - że wszystko co robię i to, jak traktuję ludzi, wraca do mnie. Nie trafiam na złych ludzi, nie oglądam się za siebie z lękiem, że ktoś chce zrobić mi krzywdę. Mam zamiar pozostać dzieckiem szczęścia, wciąż wierząc, że nigdy nic złego mnie nie spotka. Jak do tej pory wychodzi mi to całkiem nieźle.

phot. by Katarzyna Hołda
Mogłabym uprościć, powiedzieć, że miałam ciężkie dzieciństwo i ono nauczyło mnie, żeby chwytać każdy dzień i cieszyć się drobiazgami - ale to nie do końca tak. Nie potrafię funkcjonować normalnie, po prostu śmiać się i płakać, martwić i złościć. Mam w głowie tylko jeden przełącznik: 1-0. Biorę wszystko, albo nic, interesują mnie tylko silne emocje. Być może dlatego mam tendencję do wikłania się w toksyczne układy, które odbierają mi tak wiele energii - bo chyba wolę żyć w zawieszeniu między euforią a rozpaczą niż w stanie względnej równowagi. Nie mogę pozwolić sobie na nudę, otępienie umysłu, nie potrafię nie odczuwać.

Boję się zasypiać. Nie, nie chodzi o strach przed ciemnością - po prostu czasami, siedząc wieczorami przy komputerze, mam napady paniki spowodowane upływem czasu, który przecieka mi przez palce. Widzę, jak zmienia się świat, czuję, jak pędzi dookoła mnie, a ja za wszelką cenę próbuję za nim nadążyć. Czasami nie śpię do rana, chłonąc, czytając, próbując wypełnić obowiązki, które sobie narzucam. Walczę z narastającą paranoją, miotam się bez celu, czuję, jak w żołądku rośnie ogromna kula strachu przed przemijaniem. W takie dni zasypiam nierzadko dopiero rano - o 6 lub nawet o 10, kiedy dookoła mnie zaczyna się już nowy dzień. Potrafię tak funkcjonować całymi tygodniami. 

Ostatnio udaje mi się unikać spadków nastroju. Doszłam do momentu względnej stabilności i nie dopuszczam do siebie lęków i Weltschmerzu. Chociaż czas dalej mnie martwi, zaczynam godzić się z tym, że moje życie nie ma żadnego punktu odniesienia poza mną samą. Wiecie, Boga nie ma. I to nie jest dobra myśl, chociaż dual śmieje się ze mnie, że powinnam już dawno wyrosnąć z egzystencjalizmu. Póki co, wciąż odczuwam tragizm samotności człowieka w świecie. Braku odgórnie nadanego sensu, świadomości, że życie ludzkie ma większe - poza biologicznym - znaczenie, że świat działa zgodnie z jakąś wyższą logiką. 

I tak oto jestem. Nie widzę specjalnych powodów do tego, aby żyć, ale ze względu na przyjętą etykę nie mogę rozważać innych opcji. Staram się zatem wypełnić swój czas tak mocno, jak to tylko możliwe. Nie ma dla mnie znaczenia, jak i przez kogo zostanę zapamiętana, mam nadzieję, że nie dorosnę nigdy do tego, aby kurczowo trzymać się życia na wskutek instynktu przetrwania. Mając 24 lata mogę pozwolić sobie jeszcze na komfort myślenia, że lepiej spłonąć, niż wyblaknąć. 

phot. by Piotr Semberecki

Moje nastawienie, poglądy i styl życia kosztowały mnie dwa poważne związki i cztery  stracone semestry, kilka niepotrzebnych przeprowadzek, wiele przespanych dni i bezsennych nocy. Jednocześnie wciąż dają mi tak wiele, że bez żalu godzę się na cenę, którą płacę. 

Poza tym wszystkim, o czym nie mówię często, jestem radosna jak pszczółka. Dużo się śmieję, uwielbiam spędzać czas z ludźmi, staram się nie martwić rzeczami, na które nie mam wpływu. Jestem bezpośrednia, czasami bezczelna, wiosną cieszę się jak dziecko, jesienią staję się nostalgiczna i chodzę na długie, samotne spacery. Przejęłam kontrolę nad sobą, dokonałam wyboru i nie zamierzam dać się złamać.

Jestem zdeterminowana, żeby czuć się szczęśliwa, dbam jedynie o to, żeby nikogo przy tym nie krzywdzić. Bo, tak naprawdę, czy jest coś więcej?

Gods bless you.

czwartek, 15 marca 2012

Refleksja post-zimowa.

W tym miesiącu planowałam kupić sobie coś fajnego, może - wreszcie - Lity, które już dawno przestały być najgorętszym trendem sezonu, ale którymi i tak się podniecam...Albo jakiś fajny plecak? Kolorowe, wiosenne fatałaszki?

Ostatecznie jednak postawiłam na wersję pragmatyczno - racjonalną i kupiłam sobie co następuje:
- prąd
- wodę
- gaz
- internet
a pozostałe nędzne resztki mojej krwawicy przeznaczyłam na jedzenie i używki wszelakie.

phot. by Piotr Semberecki
Ponieważ jestem w nastroju na dzielenie się z bliźnimi, sprzedam Wam dwa fajne patenty, które przydadzą się na pewno gdybyście kiedyś - tfu, tfu, odpukać - mieli zamieszkać w krakowskiej kamienicy,w towarzystwie tego pięknego, stylowego, kaflowego pieca, niech go szlag trafi i nie sczeźnie, cholerny. Kamienica, tzn. że zimą zamarzasz na kamień, a latem masz ochotę wziąć owego w dłoń i zatłuc się, bo temperatura przekracza tę dozwoloną przez prawa boskie i ludzkie. Żeby nie być gołosłowną - w lutym, w okresie największych mrozów, temperatura w naszym słodkim gniazdku (konkretnie w kuchni) wynosiła 9 stopni. DZIEWIĘĆ. Na salonach było nieco cieplej, bo aż ok. 14 stopni, za to warto wspomnieć o fakcie, że podobnie jak kuchnie, łazienki w tych pięknych kamienicznych mieszkaniach także nie posiadają ogrzewania. Żadnego ogrzewania. Jedynym ratunkiem jest elektryczny piecyk olejowy, zwany przeze mnie pieszczotliwie Azorkiem (bo ciągałam bo za kabel zimą po całym domu za sobą, nawet gdy szłam umyć zęby) lub tzw. farelka. Jedno i drugie jest przyjemnością okrutnie drogą w użytkowaniu i przy codziennym dogrzewaniu musicie w koszta wrzucić także coś na serce, bo jak przyjdzie rachunek za prąd, niechybnie zejdziecie na zawał (nie żeby te duże piece były tanie, co to to nie - ich urok polega na tym, że eksploatacja wychodzi drogo, a Ty, człowieku głupi i naiwny, dalej marzniesz). Zaoszczędzisz można za to na lodówce - skoro temperatura wewnątrz niej nie różni się od tej w pomieszczeniu, naprawdę można poczciwe urządzenie odłączyć od prądu. Sprawdziliśmy na różnych produktach - jedzenie w naszej kuchni trzymało  się tyle ile w lodówce, a poza tym jak człowiek jest na studiach to i tak nie ma tego jedzenia na tyle dużo żeby się zdążyło zepsuć. Ale miało być o patentach.

1. Pierwsza sztuczka wiąże się z termoaktywnym koncentratem antycellulitowym - ja miałam pod ręką taki z Eveline, w czerwonym opakowaniu. Wiadomo, że taki kosmetyki nie działają w sposób opisany na opakowaniu, ale zapewniam - termoaktywne to one są. I własną krwią zaręczam, że nasmarowanie tyłka, brzucha, ramion i nóg takim balsamikiem pozwoli Wam przetrwać te przykre chwile pomiędzy gorącym prysznicem a momentem osunięcia się w litościwą otchłań snu.

phot. by Piotr Semberecki
2. Ostra zima w połączeniu z mieszkaniem w kamienicy jest idealnym zestawem do odchudzania. Po pierwsze, jesteś na studiach (bo jeśli nie i zarabiasz, to czemu, na bogów, nie wynajmiesz sobie normalnego mieszkania?) i nie masz pieniędzy, więc i tak nie kupujesz słodyczy, chrupek, słodkich napojów itd. - bo Cię nie stać. Jeśli mimo to kupujesz, to nie masz pojęcia o jakim stanie finansowym mówię. Po drugie, przychodzą rachunki za prąd, a że nie możesz pozwolić sobie na ryzyko jego odcięcia, płacisz, po czym nie masz już pieniędzy na jedzenie. I po prostu - nie jesz. Dodatkowo z powodu zimna spalasz więcej kalorii i być może nawet chodzisz na uczelnię pieszo, bo tramwaj kosztuje, a wydatek rzędu 50zł na łapówkę dla kanara byłby dla Ciebie gwoździem do trumny.

I tak oto kończy się zima, a Ty jesteś kilka kilo szczuplejsza (chyba, że w międzyczasie złamałaś się i zwiałaś z tej lodowni do mamusi, a ona odkarmiła swojego kurczaczka), zahartowana (prawda, zero przeziębień), masz jędrne uda (krioterapia w Twojej kuchni wymroziła cellulit) i jak nigdy dotąd jesteś zdeterminowana żeby przeżyć. A, i jeszcze pozbyłaś się wszystkich swoich dziwnych żywieniowych oporów w stylu "fuuuj, ja tego nie zjeeeem". Uwierz mi, zjesz wszystko.

Tak naprawdę, to wszystko jest tego warte - nawet nie chodzi o to, że teraz, po odjęciu rachunków za ogrzewanie, nasze mieszkanie będzie śmiesznie tanie i warte absolutnie każdej złotówki. Ale świadomość, że po obu stronach masz sąsiadów, do których możesz zapukać w każdej sprawie - od "pożycz mopa" przez "masz fajki?" do "chodź na wódkę" - a cała kamienica przypomina lekko akademik (chociaż do Dietla 44 brakuje nam jeszcze bardzo, bardzo dużo) i Nowy Rok witasz, zaliczając 4 imprezy bez wychodzenia z budynku, by potem z ponad setką osób pić ruskiego szampana na ulicy pod własnymi oknami (i jakieś 200 metrów od Kazimierza), ta świadomość jest, uwierzcie mi, bezcenna. I chociaż zmarzł mi tyłek i momentami chciałam tłuc głową w parkiet, nie ruszę się stąd aż mnie nie wywalą za hulaszczy tryb życia.

Ale teraz, proszę państwa, przyszła wiosna. Poczułam to dzisiaj bardzo mocno, idąc Starowiślną w rozpiętej skórzanej kurtce narzuconej na lekką koszulkę. W pełnym słońcu, bez pośpiechu, bo moje życie pozbawione jest przymusu. I widział Pan, że to było dobre.

Gods bless you.

phot. by Piotr Semberecki