środa, 22 czerwca 2011

Prokrastynacja.

 wykonanie: Katarzyna Groniec. boskie!

Wydawać by się mogło, że nie mam pomysłu na kolejne posty - w rzeczywistości jednak codziennie chciałabym pisać o tysiącu rzeczy. W efekcie nie mogę się zdecydować, zebrać w sobie - i nie piszę wcale. Szalenie racjonalne, jak większość moich decyzji. Poza tym - problem czasu, który wypadałoby poświęcać na naukę. Z punktu widzenia logiki powinnam z podręcznikami rozstawać się teraz tylko podczas kąpieli a i to niekoniecznie. Jak co roku o tej porze, intensywnie praktykuję feng shui (śmiejcie się śmiejcie, to naprawdę działa) i mam nadzieję, że mojego szczęścia wystarczy, żeby znowu przejść przez sesję z tarczą (do tej pory udawało mi się nawet załapać na stypendium naukowe, zatem tak jak mówię - DZIAŁA).

Chyba każdy student wie, jakie to uczucie - przychodzi sesja, w człowieka wstępuje nowa energia, pęd do działania, do robienia tysiąca rzeczy - poza nauką. Nagle jednostka ludzka odkrywa, że MUSI obejrzeć dobry film, przeczytać książkę, spotkać się z dawno niewidzianymi przyjaciółmi, nauczyć się gotować, robić na drutach, skakać na spadochronie, przesłuchać z sentymentu całą dyskografię Iron Maiden albo jeszcze raz machnąć sobie 7 sezonów "Dra House'a". Oczywiście - ja też. W tej chwili powinnam pisać pracę zaliczeniową o zjawisku karōshi albo wkuwać szczegóły irańskiego rytuału oczyszczającego. Zamiast tego zdążyłam już nawet wykąpać psa i posegregować tematycznie ocen książek, który otacza mnie w domu. Czekam na moment, kiedy zacznie mi się nudzić tak bardzo, że z braku innych opcji sięgnę po podręczniki, ale nie jestem specjalnie przepełniona wiarą, że ta chwila nadejdzie w tym stuleciu.

Cóż...skoro i tak perfidnie lecę już w głupa, chciałabym się podzielić swoimi sposobami na odciąganie się od nauki. Są to tzw. metody kamuflujące, które pozwalają potem bezczelnie twierdzić "NO ALE JA SIĘ UCZYŁEM!" (z uwagi na to, że człowiek siedzi w domu i nawet nierzadko w okolicy książek).

1. Najprostszą metodą jest Facebook, czyli (przy dobrze dobranych znajomych i lubianych stronach) skrót wszystkich ciekawostek, które warto znać. Sama założyłam konto dopiero w listopadzie zeszłego roku, właściwie tylko po to, żeby codziennie dostać pod nos linki z dobrą muzyką - jako narzędzie odciągające FB (a właściwie przekierowania do Youtube) wycina mi codziennie minimum godzinę z życiorysu (czasu maksymalnego nie podaję, bo mi wstyd). Najważniejsze to nie ograniczać się pod względem gatunku - sesja jest świetną okazją do poszerzenia muzycznego słuchokręgu. Do moich faworytów należą w tej chwili: PJ Harvey ("Let England Shake"), Does It Offend You, Yeah? ("You Have No Idea What You're Getting Yourself Into" i "Don't Say We Didn't Warn You"), Eskmo, POE, Ghostpoet, Style of Eye, L.U.C., Beirut, Baths, Parov Stelar i jakiś pierdyliard innych.

2. Seriale - najlepsi kumple studenta w okresie sesji. Gusta są różne, ale z moich badań empirycznych wynika, że w tej sesji najwięcej ludzi symuluje naukę przy "Grze o tron" (osobiście polecam), "South Parku" (także, mój absolutny faworyt ever), "Czystej krwi", "Plotkarze", "Glee" i "Jak poznałem waszą matkę" (takowoż bardzo przyjemne). To, czy serial jest obecnie emitowany, czy skończył się już dawno, nie ma znaczenia - w okresie sesji najlepiej ogląda się całe sezony, jeden odcinek za drugim. Prawdziwy student ogląda oczywiście seriale w sieci albo ściąga je przez torrenty, telewizja jest lamerska.

3. Książki. To już rzadziej, czytanie nie jest obecnie trendy ani cool, więc w użyciu są bardziej kolorowe magazyny niż literatura. W okresie sesji do najpopularniejszych czytadeł należą oczywiście: blok fantasy (jeśli są miecze, smoki i palenie wiosek, książka nadaje się idealne, chociaż od jakiegoś czasu dość poczytne są też motywy anielskie) oraz współczesne warianty baśni o Kopciuszku lub Królewnie Śnieżce, czyli wstydliwa część literatury określana mianem "kobiecej". Ostatecznie nie po to człowiek kombinuje jak się odciągnąć od wypełnionych wiedzą cegiełek, żeby męczyć mózg, ale warto też nie spadać poniżej pewnego poziomu i nie sięgać np. po wypociny Jacka Piekary albo ckliwe historyjki o diable w kiecce od Prady. Nie aspirując do poziomu znawcy literatury (a zresztą, co mi tam), mogę polecić - jako przyjemne i wciągające, lekkie (akurat na okres sesji), ale nie żenujące: wszystkie książki Neila Gaimana, zwłaszcza "Nigdziebądź" i komiksy z cyklu "Sandman" (słowo "komiks" nabiera nowego znaczenia), "Świat Dysku" Pratchetta, "Madame" Antoniego Libery, "Białe zęby" i "O pięknie" Zadie Smith, kryminały Harlana Cobena albo coś Kurta Vonneguta. Gusta, jak wiadomo, są różne, ale literatura to nie kiecka i naprawdę istnieje coś takiego jak dobre i denne książki.

4. "Pouczmy się razem", czyli" "wpadnij na fajkę, to pogadamy". Koń jaki jest, każdy widzi.

5. "A może się chwilę zdrzemnę..."

A co Wy robicie, żeby się nie uczyć? :)

sobota, 18 czerwca 2011

Mistrzowie podrywu.



Zawsze wychodziłam z założenia, że podryw w klubie "na drinka przy barze" to coś, co przytrafia się dziewczętom ślicznym, zgrabnym i promiennym. Jako, że nie łapię się pod żadną z tym kategorii, moje doświadczenia w tej materii sprowadzały się do kilku incyndentów bez ciągu dalszego (w tym miejscu serdecznie dziękuję moim kolegom, którzy zawsze skutecznie odstraszali mi potencjalnych "tych jedynych"). Inna sprawa, że zwykle chodziłam do klubu przepełniona albo chęcią intensywnej zabawy albo potrzebą upodlenia się, a do żadnej z tych czynności nie są mi potrzebni przypadkowi przystojniacy w wypastowanych butach. Spać po imprezie lubię we własnym łóżku, zajmując całą dostępną przestrzeń, a za mąż mi się nie spieszy, stąd w większości przypadków nie widzę sensu wymieniać nawet numerów telefonu. Ogólnie - nie wierzę w barowe znajomości, tak samo jak w szukanie miłości przez internet.

phot. by Piotr Semberecki

Nie do końca zatem ogarniam, co zdarzyło się ostatnio - może przeważył fakt, że po raz pierwszy w życiu zdołałam się zdekoncentrować jednym piwem (wypitym w upalny dzień w ogródku krakowskiego Re), a potem raźno pomaszerowałam prosto na koncert do Studia, gdzie poszło już z górki. Nie, nie chwalę się tym - i w sumie nie było nawet tak źle. Ale upał w połączeniu z zimnym Żywcem (którego notabene nie jestem fanką) sprawiły, że byłam mniej wredna niż zwykle, toteż...

DAŁAM SIĘ WYRWAĆ PRZY BARZE. W studenckim klubie Studio. I to nawet nie na drinka. Na piwo. Na browara po prostu. O ile miałam niedawno przejściowe lęki, czy przypadkiem nie staję się zbyt poważna i dorosła, teraz nie mam już obaw. Mam tako samo nakopane w głowie, jak 5 lat temu.

phot. by Piotr Semberecki
Przyszłam do klubu w dżinsach i różowych trampkach, nastawiona na słuchanie muzyki i ostry doping spod sceny, jako że zespół moich przyjaciół supportował tego wieczoru Leszka Możdżera i Zakopower. Nie zwisałam kusząco z barowego stołka, machając stopą obutą w paski, szpilki i piórka, nie trzepotałam rzęsami w przypadkowych kierunkach ani nie odławiałam z tłumu potencjalnych ojców moich potencjalnych dzieci. Wniosek z tego taki, że gdy potrzebny jest mężczyzna, zwykle wychodzi z tego mogiła. Ale kiedy marzy się o tym, aby wszyscy oni znaleźli się na Marsie, zawsze napatoczy się jakiś uwodziciel, przy czym jakość tego donżuana jest wprost proporcjonalna do naszego braku zainteresowania. 

Tym razem trafił mi się rarytas - 28-letni muzyk, artysta, człowiek o wielkiej wrażliwości, kawaler, chociaż z odzysku, świeżo po rozwodzie (oczywiście usłyszałam historię tej tragicznej miłości, wrednej żony i jego zranionej duszy, ale nie było w niej nic specjalnie interesującego, więc nie będę przytaczać). Nie planowałam nigdy zostać żoną, a co dopiero żoną nr 2, więc scenariusz randkowy skreśliłam z miejsca, a na wersję przygodną nie miałam jakoś specjalnie ochoty, czasu ani chwilowo warunków, więc skupiałam się głównie na podtrzymywaniu stałego stężenia piwa we organizmie. Adorator nie był specjalnie rozmowny, ale przebiegły, kiedy brakowało mu myśli do wyrażenia, rzucał się do przodu niczym kobra, z zebranymi w dzióbek usteczkami, próbując podejść mnie "na glonojada" - nie macie pojęcia, jak taki się potrafi mocno przykleić....

phot. by Piotr Semberecki
Pewnie gdybym była trzeźwa, nie doszło by do tej sytuacji. Gdybym nie wypiła całego tego piwa i byłabym w stanie zwinąć żagle w kierunku moich przyjaciół, nie usłyszałabym najpiękniejszych słów, jakie może usłyszeć kobieta o 1 w nocy. Słów, które przyprawiły mnie o radosny kwik i dały mi źródło radości, z którego czerpię jak dotąd bezustannie.

"...- yyy...to może pojedziemy do mnie?"
(tu miałam strzelić ciętą ripostą, ale nie zdążyłam)
- no, to znaczy, do moich rodziców. bo ja z rodzicami mieszkam...."

Eh, próbowałam wizualizować sobie tą scenkę: ranek, pora śniadania, schodzę do kuchni, zastając tam szanownych rodziców, zasiadam z pokerową twarzą przy stole i mówię "dzień dobry TATO"...

Daleka jestem od tego, żeby oceniać czyjeś życie seksualne i sposób prowadzenia się. Ale panowie, ogarnijcie się - dopóki nie wyprowadzicie się spod maminej spódnicy, nie liczcie za bardzo na jednonocne podboje :)


Gods bless you