czwartek, 29 marca 2012

Post sponsorowany. Sen. Depresja. Hipomania.

Dzisiejszy post powstał dzięki wsparciu sponsora w osobie mojego współlokatora (woli zachować anonimowość, ale tym, którzy znają nas osobiście, podpowiem, że nie chodzi o duala), który przyniósł mi wczoraj piwo i powiedział "tattwa, napisz mi tego posta co kiedyś obiecałaś - napisz coś innego niż zwykle, to przeczytam to". No to piszę. A przynajmniej próbuję.

phot. by Katarzyna Hołda
Nigdy o tym nie pisałam. Ba, dopiero niedawno udało mi się ubrać w słowa tę myśl - wcześniej czaiła się gdzieś w czeluściach mojego skrzywionego umysłu, uwierała i wpływała znacząco na sposób życia. Któregoś dnia wykrzyczałam to w gniewie, mając dość ataków na siebie i swoje postępowanie, próbowałam wyjaśnić, dlaczego żyję w taki właśnie sposób - i coś się zmieniło. I przyznam szczerze, że jest to chyba najbardziej osobista rzecz, o jakiej zdarzyło mi się rozmawiać, chociaż dla większości będzie niezrozumiałym, dlaczego. Nie mam zahamowań przed mówieniem prawdy, nie mam nic do ukrycia, bez trudu odpowiadam na pytania o bardzo prywatne szczegóły mojego życia, o ile nie nadużywam tym czyjegoś zaufania. Bo tak naprawdę, te rzeczy nie mają znaczenia. Moja przeszłość, wszystko, co zrobiłam, każdy popełniony błąd - to już było.

Przebywając ze mną, trudno nie zauważyć, że jestem niestabilna emocjonalnie - wciąż gonię za silnymi wrażeniami, lubię przeżywać zarówno euforię, jak i ból czy strach, mój nastrój zmienia się czasami w przeciągu chwili. Byle tylko coś czuć, byle nie popaść w schemat, nie stracić tego głodu, który napędza mnie do działania. Nie znaczy to, że uprawiam sporty ekstremalne, seks w kiblu na imprezie czy daję sobie w żyłę. Ale jeśli coś robię, angażuję się w to w pełni i częściej mam łzy w oczach z powodu skrajnego poczucia szczęścia, niż smutku. Jednocześnie balansuję wciąż na równi pochyłej, pomiędzy depresją a hipomanią, poczuciem braku sensu a obsesyjną wręcz potrzebą doznawania.

Ktoś podejrzewał mnie kiedyś o cyklotymię. Wiecie, choroba dwubiegunowa, tylko w łagodniejszej postaci. W sensie, że nie jestem niby świrem, tylko po prostu lekko mi odwaliło. Słyszałam, że jestem neurotyczna, że mam naturę depresyjną, że jestem socjopatką. Bzdura. Ale nie mam zamiaru tego sprawdzać. Lubię swoje życie, chociaż czasami wstając rano czuję się wypalona, pusta w środku - i wtedy czuję, że czas znaleźć nową obsesję. Od mniej więcej 10 lat wiem, że nie mogę pozwalać sobie na przerwy, nie wolno mi osuwać się w bezpieczne, wygodne odrętwienie, odpuszczać. Co nie znaczy, że czasami się to nie zdarza - wtedy dni stają się senne, a noce - ciche, przesypiam większość czasu, a w tym, który pozostanie - milczę. Zdarza mi się nie wychodzić z domu przez dwa, trzy tygodnie. Zapomnieć o tym, że mam zajęcia na uczelni, o przyjaciołach, nie odbierać telefonu, nie odpisywać na maile. Po prostu na chwilę przestać istnieć dla świata.

phot. by Katarzyna Hołda

Po jakimś czasie coś nagle się zmienia. W moim otoczeniu pojawia się ktoś nowy, przychodzi mi do głowy myśl, która wywraca mój światopogląd na lewą stronę, coś zaczyna mnie bawić, interesować. Znajduję sobie nową zabawkę - i tak długo, jak nie znudzę się nią i nie zmęczę, będę funkcjonować w stanie hipomanii, w radosnym amoku i ze straceńczą radością będę afirmować życie, wypełniając każdą godzinę do maksimum. Wszystko po to, aby nie dopuścić do siebie negacji.

Przyznaję - nie wierzę w to, że życie ma jakiś głębszy sens. Nie jestem religijna ani nawet specjalnie uduchowiona, chociaż praktykuję feng shui, wierzę w karmę i staram się żyć w harmonii ze wszechświatem. Nie muszę wierzyć, bo wiem - że wszystko co robię i to, jak traktuję ludzi, wraca do mnie. Nie trafiam na złych ludzi, nie oglądam się za siebie z lękiem, że ktoś chce zrobić mi krzywdę. Mam zamiar pozostać dzieckiem szczęścia, wciąż wierząc, że nigdy nic złego mnie nie spotka. Jak do tej pory wychodzi mi to całkiem nieźle.

phot. by Katarzyna Hołda
Mogłabym uprościć, powiedzieć, że miałam ciężkie dzieciństwo i ono nauczyło mnie, żeby chwytać każdy dzień i cieszyć się drobiazgami - ale to nie do końca tak. Nie potrafię funkcjonować normalnie, po prostu śmiać się i płakać, martwić i złościć. Mam w głowie tylko jeden przełącznik: 1-0. Biorę wszystko, albo nic, interesują mnie tylko silne emocje. Być może dlatego mam tendencję do wikłania się w toksyczne układy, które odbierają mi tak wiele energii - bo chyba wolę żyć w zawieszeniu między euforią a rozpaczą niż w stanie względnej równowagi. Nie mogę pozwolić sobie na nudę, otępienie umysłu, nie potrafię nie odczuwać.

Boję się zasypiać. Nie, nie chodzi o strach przed ciemnością - po prostu czasami, siedząc wieczorami przy komputerze, mam napady paniki spowodowane upływem czasu, który przecieka mi przez palce. Widzę, jak zmienia się świat, czuję, jak pędzi dookoła mnie, a ja za wszelką cenę próbuję za nim nadążyć. Czasami nie śpię do rana, chłonąc, czytając, próbując wypełnić obowiązki, które sobie narzucam. Walczę z narastającą paranoją, miotam się bez celu, czuję, jak w żołądku rośnie ogromna kula strachu przed przemijaniem. W takie dni zasypiam nierzadko dopiero rano - o 6 lub nawet o 10, kiedy dookoła mnie zaczyna się już nowy dzień. Potrafię tak funkcjonować całymi tygodniami. 

Ostatnio udaje mi się unikać spadków nastroju. Doszłam do momentu względnej stabilności i nie dopuszczam do siebie lęków i Weltschmerzu. Chociaż czas dalej mnie martwi, zaczynam godzić się z tym, że moje życie nie ma żadnego punktu odniesienia poza mną samą. Wiecie, Boga nie ma. I to nie jest dobra myśl, chociaż dual śmieje się ze mnie, że powinnam już dawno wyrosnąć z egzystencjalizmu. Póki co, wciąż odczuwam tragizm samotności człowieka w świecie. Braku odgórnie nadanego sensu, świadomości, że życie ludzkie ma większe - poza biologicznym - znaczenie, że świat działa zgodnie z jakąś wyższą logiką. 

I tak oto jestem. Nie widzę specjalnych powodów do tego, aby żyć, ale ze względu na przyjętą etykę nie mogę rozważać innych opcji. Staram się zatem wypełnić swój czas tak mocno, jak to tylko możliwe. Nie ma dla mnie znaczenia, jak i przez kogo zostanę zapamiętana, mam nadzieję, że nie dorosnę nigdy do tego, aby kurczowo trzymać się życia na wskutek instynktu przetrwania. Mając 24 lata mogę pozwolić sobie jeszcze na komfort myślenia, że lepiej spłonąć, niż wyblaknąć. 

phot. by Piotr Semberecki

Moje nastawienie, poglądy i styl życia kosztowały mnie dwa poważne związki i cztery  stracone semestry, kilka niepotrzebnych przeprowadzek, wiele przespanych dni i bezsennych nocy. Jednocześnie wciąż dają mi tak wiele, że bez żalu godzę się na cenę, którą płacę. 

Poza tym wszystkim, o czym nie mówię często, jestem radosna jak pszczółka. Dużo się śmieję, uwielbiam spędzać czas z ludźmi, staram się nie martwić rzeczami, na które nie mam wpływu. Jestem bezpośrednia, czasami bezczelna, wiosną cieszę się jak dziecko, jesienią staję się nostalgiczna i chodzę na długie, samotne spacery. Przejęłam kontrolę nad sobą, dokonałam wyboru i nie zamierzam dać się złamać.

Jestem zdeterminowana, żeby czuć się szczęśliwa, dbam jedynie o to, żeby nikogo przy tym nie krzywdzić. Bo, tak naprawdę, czy jest coś więcej?

Gods bless you.

czwartek, 15 marca 2012

Refleksja post-zimowa.

W tym miesiącu planowałam kupić sobie coś fajnego, może - wreszcie - Lity, które już dawno przestały być najgorętszym trendem sezonu, ale którymi i tak się podniecam...Albo jakiś fajny plecak? Kolorowe, wiosenne fatałaszki?

Ostatecznie jednak postawiłam na wersję pragmatyczno - racjonalną i kupiłam sobie co następuje:
- prąd
- wodę
- gaz
- internet
a pozostałe nędzne resztki mojej krwawicy przeznaczyłam na jedzenie i używki wszelakie.

phot. by Piotr Semberecki
Ponieważ jestem w nastroju na dzielenie się z bliźnimi, sprzedam Wam dwa fajne patenty, które przydadzą się na pewno gdybyście kiedyś - tfu, tfu, odpukać - mieli zamieszkać w krakowskiej kamienicy,w towarzystwie tego pięknego, stylowego, kaflowego pieca, niech go szlag trafi i nie sczeźnie, cholerny. Kamienica, tzn. że zimą zamarzasz na kamień, a latem masz ochotę wziąć owego w dłoń i zatłuc się, bo temperatura przekracza tę dozwoloną przez prawa boskie i ludzkie. Żeby nie być gołosłowną - w lutym, w okresie największych mrozów, temperatura w naszym słodkim gniazdku (konkretnie w kuchni) wynosiła 9 stopni. DZIEWIĘĆ. Na salonach było nieco cieplej, bo aż ok. 14 stopni, za to warto wspomnieć o fakcie, że podobnie jak kuchnie, łazienki w tych pięknych kamienicznych mieszkaniach także nie posiadają ogrzewania. Żadnego ogrzewania. Jedynym ratunkiem jest elektryczny piecyk olejowy, zwany przeze mnie pieszczotliwie Azorkiem (bo ciągałam bo za kabel zimą po całym domu za sobą, nawet gdy szłam umyć zęby) lub tzw. farelka. Jedno i drugie jest przyjemnością okrutnie drogą w użytkowaniu i przy codziennym dogrzewaniu musicie w koszta wrzucić także coś na serce, bo jak przyjdzie rachunek za prąd, niechybnie zejdziecie na zawał (nie żeby te duże piece były tanie, co to to nie - ich urok polega na tym, że eksploatacja wychodzi drogo, a Ty, człowieku głupi i naiwny, dalej marzniesz). Zaoszczędzisz można za to na lodówce - skoro temperatura wewnątrz niej nie różni się od tej w pomieszczeniu, naprawdę można poczciwe urządzenie odłączyć od prądu. Sprawdziliśmy na różnych produktach - jedzenie w naszej kuchni trzymało  się tyle ile w lodówce, a poza tym jak człowiek jest na studiach to i tak nie ma tego jedzenia na tyle dużo żeby się zdążyło zepsuć. Ale miało być o patentach.

1. Pierwsza sztuczka wiąże się z termoaktywnym koncentratem antycellulitowym - ja miałam pod ręką taki z Eveline, w czerwonym opakowaniu. Wiadomo, że taki kosmetyki nie działają w sposób opisany na opakowaniu, ale zapewniam - termoaktywne to one są. I własną krwią zaręczam, że nasmarowanie tyłka, brzucha, ramion i nóg takim balsamikiem pozwoli Wam przetrwać te przykre chwile pomiędzy gorącym prysznicem a momentem osunięcia się w litościwą otchłań snu.

phot. by Piotr Semberecki
2. Ostra zima w połączeniu z mieszkaniem w kamienicy jest idealnym zestawem do odchudzania. Po pierwsze, jesteś na studiach (bo jeśli nie i zarabiasz, to czemu, na bogów, nie wynajmiesz sobie normalnego mieszkania?) i nie masz pieniędzy, więc i tak nie kupujesz słodyczy, chrupek, słodkich napojów itd. - bo Cię nie stać. Jeśli mimo to kupujesz, to nie masz pojęcia o jakim stanie finansowym mówię. Po drugie, przychodzą rachunki za prąd, a że nie możesz pozwolić sobie na ryzyko jego odcięcia, płacisz, po czym nie masz już pieniędzy na jedzenie. I po prostu - nie jesz. Dodatkowo z powodu zimna spalasz więcej kalorii i być może nawet chodzisz na uczelnię pieszo, bo tramwaj kosztuje, a wydatek rzędu 50zł na łapówkę dla kanara byłby dla Ciebie gwoździem do trumny.

I tak oto kończy się zima, a Ty jesteś kilka kilo szczuplejsza (chyba, że w międzyczasie złamałaś się i zwiałaś z tej lodowni do mamusi, a ona odkarmiła swojego kurczaczka), zahartowana (prawda, zero przeziębień), masz jędrne uda (krioterapia w Twojej kuchni wymroziła cellulit) i jak nigdy dotąd jesteś zdeterminowana żeby przeżyć. A, i jeszcze pozbyłaś się wszystkich swoich dziwnych żywieniowych oporów w stylu "fuuuj, ja tego nie zjeeeem". Uwierz mi, zjesz wszystko.

Tak naprawdę, to wszystko jest tego warte - nawet nie chodzi o to, że teraz, po odjęciu rachunków za ogrzewanie, nasze mieszkanie będzie śmiesznie tanie i warte absolutnie każdej złotówki. Ale świadomość, że po obu stronach masz sąsiadów, do których możesz zapukać w każdej sprawie - od "pożycz mopa" przez "masz fajki?" do "chodź na wódkę" - a cała kamienica przypomina lekko akademik (chociaż do Dietla 44 brakuje nam jeszcze bardzo, bardzo dużo) i Nowy Rok witasz, zaliczając 4 imprezy bez wychodzenia z budynku, by potem z ponad setką osób pić ruskiego szampana na ulicy pod własnymi oknami (i jakieś 200 metrów od Kazimierza), ta świadomość jest, uwierzcie mi, bezcenna. I chociaż zmarzł mi tyłek i momentami chciałam tłuc głową w parkiet, nie ruszę się stąd aż mnie nie wywalą za hulaszczy tryb życia.

Ale teraz, proszę państwa, przyszła wiosna. Poczułam to dzisiaj bardzo mocno, idąc Starowiślną w rozpiętej skórzanej kurtce narzuconej na lekką koszulkę. W pełnym słońcu, bez pośpiechu, bo moje życie pozbawione jest przymusu. I widział Pan, że to było dobre.

Gods bless you.

phot. by Piotr Semberecki