poniedziałek, 23 maja 2011

Kinder-surprise. Chwilowa nostalgia spowodowana rozmiękczeniem mózgu.

Gdyby zapytać moich znajomych, powiedzieliby pewnie, że...yyy...nie słynę z bycia wrażliwą. Powiem wprost: ktoś, kogo - mam nadzieję, że mogę - nazywam przyjacielem, zasugerował mi kiedyś, żebym napisała książkę pt. "Jak zabić romantyzm na 100 sposobów". Bo mnie to naprawdę męczy - trzymanie za rączki, kwiatki, zachody słońca, serduszka i ckliwe piosenki. Naprawdę marzę o tym, że na stare lata wyląduję przy kimś, dla kogo formą powiedzenia "kocham cię" będzie umycie mi samochodu.

 Nie przechowuję pamiątek po utraconej miłości w pudełeczku z kotkami (dobra, oprócz biżuterii. i butów. i bielizny. ale w szafie. i nie przywiązuję do nich znaczenia emocjonalnego), wyrzucam listy (średnio 30 sekund po przeczytaniu), nie suszę kwiatów (bo feng shui zabrania) i zabiłabym mojego chłopaka, gdyby zaśpiewał dla mnie w barze karaoke (chyba, że chodziłabym z...nie. zabiłabym i tak).

Czasami jednak nawet ja mam spadek formy, poziom cynizmu we krwi obniża mi się drastycznie i niespodziewanie zaczynam się roztkliwiać. Dopadło mnie to w tym tygodniu - tym razem mam przynajmniej dobrą wymówkę w postaci gorączki (bonusik do przeziębienia). Nie dość, że - całkowicie dosłownie - na mózg mi padło i widać coś tam się przegrzało, to jeszcze nuda, uwięzienie w domu, co przy takiej pogodzie musiało się źle skończyć.

Łatwo wyobrazić sobie, jak bardzo musiałam być zdesperowana, skoro zaczęłam sprzątać (podkreślam: w połowie maja, na dworze 20 stopni i słoneczko) w jaskini chaosu, czyli we własnym pokoju. Po zdjęciu kilku warstw geologicznych  i wypłoszeniu zwierzyny wszelakiej dokopałam się do zamierzchłych czasów mojego dzieciństwa, przypadającego na lata 90., którego resztki uchowały się jakimś cudem przed moim "wszystko wypieprzyć" nastawieniem. 

Kinderki z jajek-niespodzianek Ferrero. Drogie to było jak cholera i zresztą do dziś pozostaje inwestycją średnio opłacalną. Ale zawzięcie naciągałyśmy z siostrą Mamuta na kolejne sztuki, kolekcjonowałyśmy ostro pingwiny, słonie, dinozaury, zające, montowałyśmy im ogromne przestrzenie mieszkalne w pokoju i bawiłyśmy się godzinami, mając totalnie gdzieś jakieś durne Barbie i Furby (kto pamięta, co to?). Ach, nostalgia. Fajnie było mieć te 8 lat, przejmować się jedynie swoją kolekcją karteczek do segregatora ze zwierzątkami i tym, że dzisiaj do obiadu ohydna marchew na gęsto (moja zmora).

Pamiętam, że kiedy miałam 6 lat, uratowałam mojej siostrze życie. Przy której z naszych licznych wycieczek po włościach zapędziłyśmy się do zagrodzonej części podwórka, gdzie dziadek hodował pawie, bażanty i inne opierzone paskudztwo. Jako, że były tam też ozdobne kaczki, musiał być też staw  - do którego zsunęła się ze skarpy moja 3-letnia wówczas siostra. Zaskakujące, w jak dziwny sposób to zapamiętałam - nie mogę przypomnieć sobie żadnych emocji, tego, jak się czułam, pamiętam tylko jej płacz i siebie, stojącą na brzegu, jakbym oglądała film. Trochę retro, trochę rozmyte, jak pojedyncze kadry przesuwane na stop-klatce. Pewnie gdybym, zamiast ją wyciągać (do dzisiaj nie wiem, jakim cudem mi się udało), pobiegła po rodziców, dzisiaj nie miałabym siostry - miałabym za to cotygodniowe wizyty u psychiatry.

Dziwne, jak małą wagę przywiązuję do tego wydarzenia (ej, ale nie żałuję, bez przesady). Jest to raczej coś, co wspominamy obydwie ze śmiechem, niż autentycznie głębokie przeżycie. Nie czułam się nigdy z tego powodu bohatersko, właściwie nie dotarł do mnie ogrom tego, co się stało (chociaż rodzina mało nie zwariowała, kiedy zobaczyła Kaśkę ociekającą wodą). A przecież tak mało brakowało, żeby tamtego dnia świat stał się już na zawsze inny, gorszy. Fajnie mieć siostrę.

Kinderki bez zbędnych sentymentów pozbierałam i wystawiłam na allegro - w maju w Poznaniu gra Portishead, pieniądze same się nie zarobią. Fajnie było być dzieckiem, ale muszę przyznać, że im jestem starsza, tym lepiej się bawię :)

Gods bless you.

niedziela, 22 maja 2011

Ekoterroryści wyszli na żer.

Temat znowu oklepany jak cholera, a co gorsza - nierozwiązywalny. Pewnie zmilczałabym, gdyby nie ostatnie spotkanie trzeciego stopnia na krakowskim rynku.

Kiedy tylko pogoda pozwala, przez to niesamowicie magiczne i w ogóle słitaśne miejsce przewalają się hordy turystów, studentów, wszelkiej maści domorosłych artystów, przypadkowych przechodniów i innych zboczeńców (w tym ja). Wprawne oko stałego bywalca potrafi już z daleka wyszukiwać punkty potencjalnie niebezpieczne i planuje trasę tak, żeby omijać z daleka żuli, ankieterów, samozwańczych dziennikarzy, fotografów street fashion, biegające jak kot z pęcherzem dzieci oraz inne upierdliwe obiekty mobilne. Czasami jednak szczęście opuszcza każdego. Wczoraj opuściło mnie - chwila nieuwagi wystarczyła, żeby dorwała mnie najgorsza zaraza krakowskiego rynku, czyli sępy od Greenpeace. Normalnie wrodzony wdzięk i złoty medal w kłamstwie na krótkim dystansie (na długim zresztą też) wystarczyły mi w zupełności, żeby spławić natrętnego typa, ale trafiłam chyba na gościa wychowanego bezstresowo przez uległych rodziców, bo na moje ostrzegawcze warknięcie w biegu zareagował tylko szybszym truchcikiem i wyraźnym brakiem zrozumienia dla wyrażenia "nie".

phot. by Piotr Semberecki
Serio, staram się być ekologiczna. Zakręcam wodę przy myciu zębów, segreguję śmieci, wydaję dziką kasę na ekożarcie i latam do supermarketu z własną siatką na zakupy. Staram się robić wszystko to, co jest dla mnie w miarę łatwe, możliwe, osiągalne, nie oszukując się przy tym, że zbawiam jakoś specjalnie świat w pojedynkę. Nie czuję się specjalnie niegodziwym człowiekiem.

Problem z Greenpeace polega jednak na tym, że nikt z tych odzianych w zielone t-shirciki kolesi nie będzie edukował cię na temat zakręcania wody. Oni chcą kasy. I to najlepiej nie jednorazowego "masz 5 złotych, odwal się", tylko deklaracji stałych dotacji - jak zostało mi to wyjaśnione po wciśnięciu w dłoń stosownych uloteczek, kiedy koleś nawijał o martwych fokach i plamach ropy na oceanie. 

Nie, nie jadę po ekologach i nie, nie czuję nienawiści do tych ludzi. Dostaję jednak piany na pysku na myśl, że miałabym dać coś więcej niż adekwatnego kopa organizacji, która słynie głównie nie z akcji eko, ale ze skandali ekoterrorystycznych. Oczywiście, telewizja kłamie, prasa kłamie, wszyscy kłamią - ale skoro tak, to może Greenpeace powinno wymienić sztab odpowiedzialny za PR, bo sądząc z tego, jak są traktowani, ludzie kojarzą ich głównie z destrukcją.

Kiedy myślę o Greenpeace, przesuwają mi się przez oczyma obrazy - futro jakiejś aktorki oblane czerwoną farbą, motorówka wysadzona w powietrze na środku jeziora (ryby płoszyła, co z tego, że akurat ludzie nią płynęli - ryby przede wszystkim); przywiązywanie się do drzew, kontrowersyjne wypowiedzi w mediach, wykradanie zwierząt z laboratoriów. Oczywiście, że upraszczam - ludzki umysł to nie maszyna i opinię wydajemy na podstawie wybranych informacji. Ale wszystkie te skandale sprawiają, że postępowanie organizacji robi wrażenie tylko na tych, którzy nie są w stanie samodzielnie pomyśleć - głośnymi jednorazowymi zrywami łatwo dotrzeć do tłumu. Nic to, że te akcje nie odniosły żadnego efektu, poza licznymi procesami karnymi wobec jawnych napaści i aktów terroryzmu (bo ja nie wiem jak inaczej nazwać wysadzenie komuś motorówki wypakowanej ludźmi). Ważne, że w mediach było głośno i głupi tłum wpłaci kasę na następny słoik farby do oblewania futer. Nie twierdzę bynajmniej, że Greenpeace nie robi nic pożytecznego, jedynie zaznaczam fakt, że w czasie, który poświęcili na bicie piany i dręczeniu ludzi, oczyściliby już spokojnie ocean.

phot. by Piotr Semberecki

Byłam kiedyś na wykładzie prowadzonym przez jednego z poważniejszych (ponoć) członków Greenpeace - i usłyszałam dokładnie to, czego się spodziewałam (nie, nie podam żadnych nazwisk ani dat dla uwiarygodnienia, bo to nie "Super Express" i nie notuję takich rzeczy w nadziei na obrzucenie kogoś guanem). Było dużo martwych fok (co tam segregowanie śmieci, foki są!) i aktorek noszących futra, dużo sloganów i krzyków, machanie rękoma, drastyczne fotki puszczane z najnowszego Airbooka i pan prowadzący w skórzanych Martensach i kurtce z H&M. Co tam, że chińskie dzieci zapieprzają przy taśmie za głodowe pensje, pan prowadzący ratuje foki. A skóra ze świni to nie to samo co futro puszystego szynszylka, no przecież.

Ja wiem, że nie da się ratować całego świata. Ale jaki jest sens pyskowania przeciwko systemowi, skoro siedzi się w nim po uszy i nakręca się go od wewnątrz? Nie to, żebym siedziała cicho. Ale nie czuję potrzeby walki ze światem w żadnej organizacji, nie lubię krzyków, manifestacji, ciągłego nawijania o tym, jak to jest źle i niesprawiedliwie. Po co to wszystko, skoro w większości przypadków kończy się na gadaniu? Już wolę posegregować te swoje głupie śmieci. Jeśli uda mi się namówić do tego kilkoro znajomych, to i tak rozwalam Greenpeace z palcem w nosie.

Nawrzeszczałam na tego gościa. Teraz mi trochę głupio. Ostatecznie - co mi zależy, niech sobie będzie naiwny. Póki przez rynek przewalają się tłumy wrogów futer (bo to jest obecnie hot) w chińskich ciuchach (czyli z sieciówek) szytych przez 12-letnie dzieci po nocach, wszystko jest ok. Ostatecznie fok broni się fajniej niż chińskich dzieci. Chińskie dzieci nie mają takich słodkich pyszczków. Wiwat hipokryzja!

Gods bless you.

piątek, 6 maja 2011

Temat stary jak świat i śliski jak marynowane grzybki.

W życiu szafiarki przychodzi taki dzień, kiedy wypadałoby się obfocić i wrzucić nowego posta ku uciesze gawiedzi, ale z różnych przyczyn - se ne da. Albo pogoda nie taka, albo ciuchy ałtfitowe w praniu, albo film dobry leci, czasami po prostu się nie chce, nieistotne.  Bycie celebrytą jednak zobowiązuje i nie można tłumu spragnionego nowych fotek zostawić na głodzie - ponieważ jednak outfitu nie ma, tłum trzeba czymś zapchać. I tu z pomocą przychodzą INSPIRACJE - zgrabny pakiecik zdjęć, związanych ze sobą mniej lub bardziej tematycznie, które łączy jedna zasadnicza cecha - szemrane pochodzenie.

Spokojnie, nie będzie o prawach autorskich - fascynuje mnie jedynie paradoks. Bo jak jest - ukraść samochód: źle, ukraść zdjęcie: spoko? Nie ogarniam, czy chodzi jedynie o skalę, czy też o fizyczną namacalność? Ostatecznie dookoła kradną wszyscy - i nie chodzi mi tu bynajmniej o polityków. Ściągamy nielegalnie filmy, seriale, muzykę, sprawa jest kontrowersyjna i budzi emocje, niewielu jest w stanie oprzeć się pokusie pozornej darmochy. Jednak nawet Ci, którzy sobie tego odmawiają, raźno maszerują na zakupy do wielkich sieciówek, które radośnie kopiują projekty z wybiegów, czasami tak bezczelnie, że granica między inspiracją a podróbką zaczyna się niebezpiecznie zacierać.

Tutaj powinien nastąpić wykład nt. prawa autorskiego, własności intelektualnej, ble ble ble. Nie znam się na tym i nie mam pojęcia, co mówią paragrafy. Mama wychowała mnie w przeświadczeniu, że jak się kradnie, to ręce usychają wcześniej czy później i nie mam problemu z moralną oceną pożyczania sobie tego, co do mnie nie należy. Nie żebym była święta. Tak, zdarza mi się ściągnąć film lub płytę z internetu - nie chcę ubierać tego w ładne słówka, fakty mówią za siebie. Ściągając plik, okradam kogoś z z należnej mu kasy. Używając szafiarskiego słownictwa, ostatnio zainspirowałam się "Antychrystem" von Triera i płytą POE "Złodzieje zapalniczek". Mam dziką ochotę przejść się do sklepu i zainspirować się Snickersem i Coca-colą, ale obawiam się że to szemrane nazewnictwo w tym wypadku nie przejdzie i ochrona wyprowadzi mnie prosto do radiowozu. Najbardziej jednak chciałabym zainspirować się jakąś genialną książką do mojej pracy licencjackiej. Czuję jednak, że nie zdołam utrzymać wystarczająco bezczelnego wyrazu twarzy, żeby przekonać mojego promotora do szafiarskiego znaczenia słowa „inspiracja".

W ramach buntu załogowałam się na allegro i kupiłam ostatnią płytę Massive Attack i „Third” Portishead. Pewnie w ogóle ich nie odpakuję i będą leżały w folii, dopóki nie dorobię się sprzętu, na którym słychać różnicę między mp3 a płytą, ale przez 15 minut pozostanę uczciwym człowiekiem. Fakt, nie jestem w stanie wszystkiego kupić i stosuję dość pokrętną logikę (tzn. płacę tylko za to, co mi się spodoba dopiero po sprawdzeniu), ale na samym początku postanowiłam, że zdjęć kraść nie będę - to, że na dzień dzisiejszy nie mogę zdobyć się jeszcze na to, żeby być kryształowo uczciwą, nie znaczy, że muszę odpuścić sobie na całej linii.

Szkoda - zestawy takich zdjęć bywają faktycznie inspirujące, jak np. u Maffashion (notabene jeden z moich ulubionych blogów, a przy tym chyba najpopularniejszy z tych, które wykorzystują cudze zdjęcia), ale brakuje przy nich nawet informacji, czyją właściwie są własnością; rozumiem zatem, że blogerki te dają pełne prawo do wykorzystywania ich własnych zdjęć w dowolnym celu?

Całą filozofia "inspiracji" sprowadza się do myślenia: "to nie moje, nie wiem czyje...a,to sobie wezmę i użyję". Patrząc na to, tym bardziej cenię AlicePoint, Styledigger czy Ryfkę, u których cudzych zdjęć nie zauważam.


Akcja: Nie kradnij zdjęć!


 za całą akcję - ukłony dla Riennahery 

Gods bless you.

poniedziałek, 2 maja 2011

Jaśnie państwo biorą ślub

dedykuję - Martynie :)

Cały wszechświat żyje TYM ślubem. Kate i Will, Will i Kate, a w tle: McQueen, nazwisko równie ważne (jeśli nie bardziej) co sami główni zainteresowani. Zasadniczo chodzi o to, że w całym spektaklu udział wzięli: TEN Will, jakaś tam Kate i TA sukienka, rzekomo najgłośniejsza kreacja naszego stulecia (odważne stwierdzenie, biorąc pod uwagę że zostało jeszcze prawie 90 lat do końca).

Świat normalnych ludzi podzielił się na dwa obozy - tych rozemocjonowanych, którzy całość śledzili na żywo na YT i do dzisiaj rozmawiają o koronkach i wycięciach oraz na tych, którym to, delikatnie mówiąc, wali. Osobiście należę do drugiej grupy. Rzeczony ślub razem z sukienką zwisa mi i powiewa, państwu młodym życzę sto lat w zdrowiu i pomyślności, oraz tego, aby pan młody nie stawał się z wiekiem coraz bardziej podobny do ojca (bo czoło już niebezpiecznie przesuwa mu się ku górze). Na Facebooku powstały setki stron na temat Kate i Williama - dotyczące ich ślubu, kreacji, nocy poślubnej, a nawet kapelusza jednej z księżniczek [sic!]. Nie, nie mam pojęcia, której, nie śledzę życia dworskiego (dobrze, że mam konto na fb, bo w ogóle nie pamiętałabym o ślubie). Sukienkę owszem, widziałam i mogę powiedzieć - że była. Pamiętam że była biała, z tyłu ciągnęło się pełno materiału i gdzieś tam były jakieś koronki. Reasumując - żal, a nie fashionistka ze mnie.

Na nieszczęście jest jeszcze trzecia grupa, ze szczególnym wskazaniem na Polskę - hejterzy. Celowo wspominam o Polsce, bo wydaje mi się, że np. w Hameryce, kiedy ludzie mają trochę wolnego czasu, robią sobie barbecue, idą na zakupy, może grają w coś, no nie wiem, cokolwiek. U nas natomiast jest pewna grupa frustratów, którzy każdą wolną chwilę (a mają ich nadmiar, sądząc po ilości komentarzy w internecie) spędzają, wylewając swoje kompleksy pod zdjęciami, postami i ogólnie gdzie popadnie. Zaskakujące, że są dookoła nas ludzie, którzy znaleźli czas, żeby obejrzeć taki ślub (mimo, że wała ich to obchodzi), znaleźć pierdyliardy hejterskich stron tematycznych na fb i polubić je, a potem na każdej wygłosić durny komentarz w stylu "ma ryj jak koń i wygląda jak wieśniara" (autentyk z fb). 

Zapewne nie pisałabym o tym w ogóle (bo w kółko tylko o tych hejterach, mam obsesję na tym punkcie), gdyby nie to znalezisko. Zastanawiam się - WTF, people? Zawsze uważałam, że hejterstwo należy wypalać ogniem do gołej ziemi - cenię sobie wolność słowa, ale jak widać po naszych politykach, nie zawsze służy ona słusznej sprawie. Bezkarność w wyrażaniu czego popadnie (bo o poglądach trudno tu mówić) skutkuje potem dziadkami z Wermachtu i listami IPNu. A autostrad jak nie było, tak nie ma.

Zastanawiam się też, czy taki post jak ten powyżej można podciągnąć pod zbrodnię nienawiści? Ostatecznie John Galliano wyleciał z ciepłej posadki u Diora za kilka głupich zdań o Żydach, którzy, jak wiemy, nie pozwalają się bezkarnie obrażać (pozdrowienia dla Mela Gibsona, cokolwiek teraz robi). Czy zatem za jawne okazywanie nienawiści nie powinno się wyciągać konsekwencji? Skoro zdania takie jak w tym poście są dopuszczalne, to czemu nie mogę legalnie kupić "Mein Kampf" Hitlera? Czy nienawiść rasowa jest gorsza od społecznej? Jestem naprawdę ciekawa, czy gdyby ktoś podjął próbę zamachu na Kate i jako inspirację wskazał takiego blogaska, byłoby możliwe wyciągnięcie konsekwencji prawnych wobec autorki (Charles Manson odsiaduje po dziś dzień, a "jedynie" podżegał do morderstwa)? Jasne, przesadzam. Bo przecież będzie czas na dyskusje, jak jakiś nawiedzony hejter kiedyś wyrazi fizycznie swoje animozje. Mówi się, że najgłośniej szczekają zawsze małe pieski - ale ze zwierzętami do końca nigdy nie wiadomo.

Tak się tylko zastanawiam.

P.S. To już jest jawny znak tego, że się czepiam, ale liczne (blogi!) spotkania z tym plakatem wyzwoliło we mnie jeszcze jedną falę uczuć. Na bogów, kiedy ludziom znudzi się wreszcie Kate Moss? Naprawdę nic do niej nie mam, ale przeglądając prasę modową (ale o zgrozo, nie tylko!) mam wrażenie że wszystkie inne modelki wyginęły, a na placu boju został tylko Anja Rubik i Kate. Przysięgam, jeśli jutro otworzę puszkę tuńczyka i tam TEŻ będzie Kate Moss, wyskoczę oknem. Ileż można?

Gods bless you.

Uwaga, nadjeżdża kultura, czyli - przeczytałam książkę.

Przyszła wiosna, niebawem sesja, wypadałoby zacząć pisać prace zaliczeniowe i ogólnie wygrzebać podręczniki z miejsca, gdzie je wcisnęłam (gdziekolwiek to jest). Oczywiście, jak co roku, przeżywam w związku z tym niesamowicie silną potrzebę czytania, oglądania, słuchania muzyki - innymi słowy wszystkiego, co tylko zajmie mój czas i nie pozwoli zająć się nauką.

Jestem snobem i burżujem, więc określenie "literatura kobieca" wywołuje u mnie torsje. Ostatnio blogi modowe przeżywały shau na książkę "Jillian Westfield wyszła za mąż" autorstwa Allison Winn Scotch - akcja oczywiście była sponsorowana, wiązała się z konkursami i gadżetami, więc liczba czytelników tejże pozycji skoczyła znacząco w górę. Co dziwne, gdyby nie blogi, nigdy nie usłyszałabym o tym dziele - co skłania do refleksji nad zwrotem "sztucznie wykreowany popyt". Nie twierdzę, że ja nigdy i ja wcale, kilkakrotnie zdarzyło mi się otrzeć o babskie powieścidła, do Bridget Jones wracam do dziś bardzo chętnie - zwłaszcza przy posiłkach, bo z przyjemnością i zatysfakcją celebruję ten prostacki nawyk, a nie chciałabym sobie jakiejś wartościowej literacko książki pochlapać pomidorową.

Ale nie o tym chciałam.

Z książkami Murakamiego zetknęłam po raz pierwszy jeszcze w ogólniaku. Podjarana okrutnie opisem z okładki "Przygody z owcą" rzuciłam się jak głupia na półkę z literaturę japońską z ogromnymi oczekiwaniami. Marzyłam o psychodelii, o dziwnym, pokręconym klimacie, o paranoi, myślałam, że będzie to książka mojego życia - i rozczarowałam się. W skali 1-6 oceniłam "Przygodę z owcą" na ok. 4, czyli "spoko". Ale pozostało uczucie rozczarowania, które zniechęcało mnie do kolejnego podejścia.

Objawienie przyszło później - "Po zmierzchu", prezent świąteczny od przyjaciółki (Olka, love ya), wgniotło mnie w ziemię i rozsmarowało po kafelkach. Później "Kronika ptaka nakręcacza", cięższa, bardziej wysmakowana, niesamowita. Wzruszające i mdłe "Norwegian wood", trochę bezbarwne "Tańcz, tańcz, tańcz".

Ale ja ciągle nie o tym.

W zeszłym tygodniu skończyłam czytać "Koniec świata i hard-boiled wonderland", obiecując sobie znowu po opisie złote góry. Tym razem się nie rozczarowałam - zostałam ponownie wgnieciona w kafelki już w pierwszym rozdziale, czytając bardzo kafkowski (a Kafkę wielbię) opis długich korytarzy w minimalistycznym budynku i wyobrażając sobie jazdę bezszelestną windą. Czułam narastającą atmosferę paranoi i to, co najbardziej pokochałam u Murakamiego - palec wskazujący wycelowany w dowolne miejsce w naszej rzeczywistości z podpisem "spójrz, to wcale nie jest normalne".

To nie jest recenzja, nie mam zamiaru zarysowywać fabuły, streszczać niczego i budować napięcia. Jeśli ktoś lubi twórczość Murakamiego, zapewne ceni go właśnie za umiejętność kreowania rzeczywistości magicznej, oniryzm i mistrzowskie operowanie emocjami (w iście japoński sposób). W "Końcu świata..." jest to wszystko - dziwny, paranoiczny świat nie-rzeczywisty, w którym można odnaleźć dalekie echa "Procesu" i "Roku 1984" (bardziej w sensie samych idei niż konkretnych dzieł), bardzo namacalny i jak bardzo bliski, mimo, że jego funkcjonowanie jest zarysowane jedynie w kilku opisach. Z drugiej strony - oniryczny świat podświadomości głównego bohatera, pozornie schematyczny i prosty, który zmusza do zastanowienia nad tym, czy świat bez emocji i namiętności byłby tym idealnym.

Banał. Kiedy pisze się o czymś takim, trudno być jednocześnie serio i nie popaść w patos. Wielkie emocje nie muszą koniecznie wymagać wielkich słów (to taka złota myśl na poziomie Paula Coelho, czyli też okrutny banał), ale trzeba być Gombrowiczem, żeby wybrnąć z tego impasu :) Skoro więc moje sympatie i antypatie literackie są już oficjalne, polecam "Koniec świata..." wszystkim fanom kafkowskich korytarzy. Fankom "Jillian Westfield..." raczej nie. U Murakamiego rzadko ktoś wychodzi za mąż.

Gods bless you