piątek, 16 grudnia 2011

Konfesja przedświąteczna. Forma eksperymentalna.

Mojemu ojcu, gdziekolwiek jest.

phot. by Katarzyna Hołda
Nie lubię świąt. Nie pamiętam od kiedy - nie potrafię przywołać w pamięci tego momentu, który wszystko zmienił. Czy mogę powiedzieć, że był to koniec wieku niewinności? Myślę, że mogło to być wtedy, kiedy wiele lat temu siedziałam z rodziną przy wigilijnym stole, a mój żołądek ściśnięty był w małą, przerażoną kulkę - być może wiecie, jakie to uczucie. 
 
czasami jest tak, że ból staje się niemal zwierzęcy, przenika żołądek, sprawia, że ostatni posiłek zaczyna cofać się w górę przełyku. odczuwalna jest potrzeba krzyku.

Słyszałam kroki mojego ojca, nerwowo wędrującego po naszym mieszkaniu piętro wyżej.  Nerwowo lub w pijanym widzie, trudno powiedzieć. Wydaje mi się, że to wtedy coś pękło we mnie - mój umysł dokonał trwałego skojarzenia odgłosów, czasu i miejsca - i chociaż nie byłabym w stanie odtworzyć już tamtej sytuacji, ciągle pamiętam uczucie. Bo tak właśnie ze mną jest - nie pamiętam miejsc, przedmiotów, nierzadko nawet twarzy, ale pewne słowa i emocje potrafię odtwarzać z beznamiętną precyzją raz po raz. Czasami aż do momentu, kiedy nie zaczną znowu boleć, bo - nie mówcie nikomu - znajduję w tym jakąś przyjemność. Być może nie jest to normalne, przynajmniej tak mi mówiono - ale hej, zdefiniujcie NORMALNOŚĆ. 

Nie ma w tym taniego dramatu. Było, minęło, nastały zmiany, na pozór wszystko jest dobrze, a ja często się śmieję. To, co pozostało, to mgliste obrazy z przeszłości, widma zapachów i smaków, których nie jestem w stanie wypchnąć z umysłu. Pamiętam dźwięk klucza, przekręcanego w drzwiach pokoju, który kiedyś był sypialnią moich rodziców - zimny, metaliczny szczęk jedynego zamka w całym mieszkaniu. Sygnalizował obecność mojego ojca, pijanego, agresywnego, szukającego powodu do kłótni, który zamykał się w pokoju, szukając towarzystwa czterech milczących ścian, lub też właśnie go opuszczał. Ten drugi wariant był gorszy. I wierzcie lub nie, zawsze potrafiłam odróżnić, leżąc w łóżku z kołdrą naciągniętą na głowę, z której strony drzwi znajduje się mój ojciec. Mój ojciec alkoholik. Biedny potwór.

phot. by Katarzyna Hołda
Lata później, gdy po moim ojcu zostało już tylko kilka winylowych płyt i kolekcja pustych butelek po wódce na strychu i w garażu, wciąż budziłam się w środku nocy na sam dźwięk klamki w tamtych drzwiach, mimo, że ręka, z którą go kojarzyłam, była oddalona o kilkaset kilometrów. A może i nie - w końcu do dziś nie wiem, co się z tobą stało, tato. Widziałam cię potem jeszcze tylko raz, na rozprawie sądowej, na której kątem oka widziałam twoją twarz, a mimo to mówiłam całą prawdę, starając się zapanować nad drżeniem głosu.

Mój ojciec został skazany za znęcanie się psychiczne nad rodziną z powodu moich zeznań. Pewnie nie tylko moich, chociaż nie zmienia to wiele. Nie mam wyrzutów sumienia, wiem, że zrobiłam to, co powinnam - chociaż czuję żal, że odebrało mi to tak wiele. Tego dnia znowu coś umarło we mnie. 

i znowu mam gorączkę
zanurzona po szyję we wrzątku
papierosem wypalam dziury w gąbkach

Jestem spokojna. Nawet nie wiecie, jak bardzo, ile emocji wywołuję w sobie sztucznie, żeby zachować pozory tej niedefiniowalnej normalności, pozbawionej obiektywnych wyznaczników. Zmuszałam się przez lata, żeby odczuwać radość czy smutek, pracowałam ciężko żeby odbudować swoje poczucie własnej wartości. Bo był we mnie tylko gniew i frustracja, która z czasem przepaliła się do postaci chłodnego cynizmu - i tak właśnie pozostało. Starannie wypracowałam sobie odruchy, stworzyłam nową osobowość na zgliszczach poprzedniej, którą musiałam poświęcić. Nie chciałam dorastać, ale nie pozostawiono mi wyboru.

Dzisiaj łapię drugi oddech. Nie potrzebuję afirmacji czy komplementów, jestem dla siebie samej jedynym odnośnikiem. Nie uznaję autorytetów, nie robię niczego wbrew sobie, staram się przetrwać kolejne dni. I wiecie co, czuję się naprawdę szczęśliwa - mimo wszystkich moich doświadczeń (a może właśnie dzięki nim) - nie mam wielkich planów ani ustalonych celów, do których chcę dążyć za wszelką cenę, nie czuję potrzeby spełniania cudzych oczekiwań. Nie wierzę w to, że będzie lepiej, że wszystko mi się uda. Ja to wiem. I muszę przyznać, że takie nastawienie sprawdza się doskonale - jestem dzieckiem szczęścia, chociaż tkwi w tym pewna ironia.  

phot. by Piotr Semberecki


Może tylko piję coraz więcej i spotykam wciąż nieodpowiednich facetów. Stanowczo za dużo palę i chyba zbyt często można mnie znaleźć pochyloną nad kartką, na której kruszę zawartość kolejnego jointa. Być może. Wiecie, jak jest.

Tato, mimo wszystko, życzę ci wszystkiego dobrego. Gdziekolwiek jesteś, cokolwiek robisz.


Gods bless you.

niedziela, 20 listopada 2011

Beznecie.

Brak internetu jest zaiste traumatycznym doświadczeniem. To uczucie, kiedy klikasz w ikonkę firefoxa, a ona łypie na ciebie szyderczo i śmieje ci się bezczelnie w twarz, mówiąc, że połączenia NIE MA - tego nie da się porównać z niczym innym. Nie ma co zrobić z rękoma, z oczami, człowiek nie wie w co się wgapić, czym się zająć - idzie trochę poprzeszkadzać innym, ponarzekać, że mu się nudzi, w międzyczasie coś przegryzie, potem znowu ponarzeka, może wyjdzie na spacer, ostatecznie - jeśli człowiek jest na poziomie - łapie za książkę. I pierwsze kilka dni da się nawet znieść - prawdziwy horror zaczyna się po ok. tygodniu, kiedy każda komórka ciała wyrywa się w stronę komputera, który - jak wiadomo - bez szybkiego łącza internetowego nie ma zbyt wielu zastosowań. 

Mam na imię Magda i jestem dzieckiem ciężko uzależnionym od internetu. Nawet wtedy, gdy z niego nie korzystam - po prostu dla własnego komfortu psychicznego muszę mieć świadomość, że gdzieś tam jest i przyjdzie na wołanie. I uwierzcie, że Facebook jest tu akurat najmniej istotny. Tak naprawdę nie jestem w stanie powiedzieć, w jaki sposób marnuję czas przy komputerze (bo to, że marnuję go w ilościach hurtowych, jest oczywiste) - ja sobie klikam tu i tam, słucham muzyki, czytam newsy z zakresu szeroko pojętej kultury popularnej i niepopularnej i ogólnie udaję, że robię coś produktywnego. Czasami popracuję mało-wiele (konia z rzędem temu, kto wie, jak powinno się to zapisywać), ogarnę blogaski swoje i znajomych (bo są tacy hot i trendy, że mają te blogaski) i zaczynam zabawę od początku. 

Ale już dobrze, już wszystko gra. Internet powrócił do mnie w końcu i chociaż musiałam poświęcić kilka dni na odbudowanie naszego związku, obecnie układa nam się idealnie. Nasze niedawno wynajęte mieszkanie w podgórskiej kamienicy nareszcie zaczyna wypełniać się ciepłem i nie jest już zimno jak w psiarni, zaczynam powoli odplątywać warstwy koców, szlafroków i dresów, a dłoń sterująca myszką nie pokrywa się już szronem po wyciągnięciu z rękawa.

Fajnie tu, na tym Podgórzu. Otaczają nas lumpeksy i sklepy ze starociami, co przyda się na pewno - jako że dual umyślić sobie zorganizować Andrzejki w klimacie retro (początek XX wieku). Rozpisał też program imprezy:
- lanie woskiem
- lanie masłem
- buty aż do progu
- fusy po zagranicznej kawie
- kości gołębie
- podrzucanie krwawnika
- prawdziwy Andrzej.
 co sprawia, że sama chcę to zobaczyć, bo to wszystko nie może skończyć się dobrze - nawet biorąc pod uwagę fakt, że w nasza kamienica charakteryzuje się dość dużym współczynnikiem studenta na metr kwadratowy, a normalnych ludzi w zasadzie prawie tu nie ma.

Dzisiaj mieliśmy oglądać "Conana" i dual niespodziewanie wymyślił sobie, że jest podobny do głownego aktora, czyli do Khala Drogo z "Gry o tron", tyle że nie przypomina go ani w "Conanie" ani w "Grze", a w serialu "Gorące Hawaje". Fakt, nie jest może aż tak estetyczny (znaczy się, dual nie jest) i ma niewyregulowane brwi, ale podobieństwa odmówić nie można. Trochę go stunningujemy i będzie cacy. Ostatnio odkryliśmy też, że nasz inny kumpel, zwany Fransem, podobny jest do Enrique Iglesiasa, ale ciągle czekamy na dobry moment, żeby go lekko wyszydzić i publicznie znieważyć.


I na dzisiaj to tyle, bo szczęśliwie udało mi się skutecznie odmóżdżyć. Good night and good luck.

Gods bless you.

piątek, 28 października 2011

Dziesięć ulubionych serii książkowych.

phot. by Piotr Semberecki
"Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu na blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu na dany tydzień."

Spodobała mi się ta zabawa, jako, że lubię książki , ale rzetelnych wnikliwych recenzji nigdy nie chciało mi się pisać. Pewnie mnie tu zaraz dual wyszydzi jak to ma w zwyczaju, ale trudno, pogarda.

Dziesięć ulubionych serii książkowych - moich, oczywiście.

1. Oczywiście - "Świat Dysku" Terry'ego Pratchetta. Mam do tej serii stosunek wybitnie sentymentalny, bo obecnie książki z tego cyklu kosztują ok 3 dyszki za sztukę - a pierwsze egzemplarze znalazły się na mojej półce, kiedy o autorze jeszcze mało kto słyszał i jego dzieła sprzedawało się na stoiskach z tanią książką (w moim przypadku - nad morzem, na zafajdanych, deszczowych wakacjach). Rodzice kupili mi wtedy "Równoumagicznienie" (wydane wówczas przez Nową Fantastykę) za szaloną kwotę 6zł (i taka wybita jest na okładce), nie do końca mając świadomość, o czym to właściwie jest. I poszło z górki - przekopywałam antykwariaty i małe księgarnie żeby znaleźć COKOLWIEK z serii Świata Dysku, jednak zajęło mi kilka lat skompletowanie pierwszych części.. Później kupowałam je już na bieżąco, obserwując po wzroście cen na okładkach i zmianie wydawcy, jak Pratchett staje się hot i trendy. Dzisiaj mam w domu prawie ,wszystkie pozycje wydane pod jego nazwiskiem w Polsce, wliczając terminarze, albumy i leksykony oraz kalendarze ścienne upolowane na eBayu. Przyznaję, że sięgam po te książki coraz rzadziej, ale w dalszym ciągu wybieram Pratchetta zawsze wtedy, kiedy mam doła, jestem zmęczona życiem lub mam ochotę na coś lekkiego, jednak nie obrażającego inteligencji czytelnika. Bo tak naprawdę "Świat Dysku", mimo, że przepełniony humorem, jest intelektualną szaradą, układanką złożoną z elementów popkultury, sztuki, literatury klasycznej, historii, polityki i ekonomii. Światem pokazanym w krzywym zwierciadle, parodią rzeczywistości otaczającej człowieka współczesnego. Spotkałam w życiu kilka osób, które deklarują zdecydowaną niechęć do Pratchetta - wszystkie miały albo nędzne poczucie humoru, albo były na tyle nie halo, że nie rozumiały aluzji zawartych w jego książkach. Niewątpliwie są też tacy, którzy są zabawni, inteligentni, tylko po prostu mają inny gust - ale ja ich nie znam. 

phot. by Piotr Semberecki

2. J.K.Rowling - Harry Potter. Lubię, a co. Złapałam bakcyla stosunkowo późno, bo dopiero kiedy na rynku była już 4. część powieści - wcześniej nie chciałam tego ruszyć, bo Harry'ego czytali wszyscy, a ja gardziłam byciem wszystkimi i musiałam być pod prąd. Jak tylko wyrosłam z bycia alternatywną, machnęłam od razu kilka tomów. I serio, uważam, że ta książka jest o niczym. Nie ma żadnej treści. Nic nie wnosi do literatury, nie ma skomplikowanej fabuły, postaci o złożonych osobowościach. Jest po prostu dobrze napisana - lekka, przyjemna, wciągająca. Idealna do obiadu albo do pociągu.

3. Alfred Szklarski - cykl o przygodach Tomka. Lubiłam. Ach, jak lubiłam! Czytałam sobie o Australii, Afryce, Azji - i naprawdę sporo z tych książek wyniosłam, chociaż dopiero po latach zaczęły mnie uderzać detale, które dzisiaj sprawiają, że cykl ten stał się dla mnie lekko nieznośny. Ale myślę, że gdybym kiedyś miała syna, chciałabym, żeby czytał te książki - córka zresztą też.

phot. by Piotr Semberecki
4. Zbigniew Nienacki - Pan Samochodzik. To był szał. Znaleziona gdzieś w biblioteczce mojej mamy książka sprawiła, że w ciągu 3 dni złapałam bakcyla. Najbardziej szalałam na punkcie części o Templariuszach - i muszę przyznać, że teraz jak patrzę na to z perspektywy czasu, te książki miały niemały wpływ na to, jakie wybrałam studia. Podobnie jak w przypadku cyklu o Tomku, książki o Panu Samochodziku popchnęły mnie w kierunku poszukiwań, przekopywania się przez fakty, sprawdzania autora; jest to ten rodzaj książek, które podstępnie, pod pozorem dobrej zabawy wtłoczą ci do głowy jakąś wiedzę. 

5. Małgorzata Musierowicz - Jeżycjada. Zanim pokochałam Gombrowicza i Nietzschego, byłam normalnym, pogodnym dzieckiem. I te książki też takie były - pogodne, miłe, słodkie, mocno wyidealizowane, trochę w klimacie serialu - tasiemca, ale czytały się lekko i przyjemnie. Nie pamiętam przy której części dałam sobie spokój - bo ostatecznie przyszedł taki moment, że człowiek poczuł się za stary na te słodkości - ale miałam wtedy ok 14 lat. Książki Musierowicz sprzedałam, bo potrzebowałam pieniędzy na Mistrza i Małgorzatę w przekładzie Drawicza, co pamiętam jak dzisiaj. Nie żałuję, chociaż sentyment pozostał.

6. Andrzej Sapkowski - Saga o Wiedźminie. Jeśli ktoś tego nie czytał, nie ma pojęcia o polskiej fantastyce. Wtedy, mając 12 lat, byłam tym tak podjarana, że ledwo mogłam ustać na nogach - dzisiaj jestem już o wiele bardziej krytyczna i widzę niedociągnięcia tego cyklu, pewną toporność, z jaką jest napisany, nadmierny patos i emfazę, bohatera cierpiącego na Weltschmerz. Jednak i tak mam do tej książki sentyment szczególny (także dlatego, że pożyczył mi ją po raz pierwszy do przeczytania chłopak, który był w tamtym czasie miłością mojego 12-letniego życia) i mimo, że chyba nigdy do niej nie wrócę, sprzedać też nie potrafię. Nie wiem jednak czy powiedziałabym, że "warto to przeczytać" - z jednej strony ma to sens z powodów historycznych, w końcu ważna pozycja w polskiej fantastyce. Ale ostatecznie jest tyle innych, lepszych książek...

7. Lucy Maud Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza. Bo jak już  pisałam, do pewnego momentu byłam normalnym dzieckiem. Dzisiaj bym już tego nie przetrawiła za nic w świecie, ale będąc szczylem wracałam do tej książki wiele razy, zwłaszcza do późniejszych części.

8. Jasper Fforde - cykl o Thursday Next. Jest tam coś z Alicji w Krainie Czarów, coś z Orwella i trochę z Poego, doprawione Pratchettem i Gaimanem. Naprawdę coś dziwnego. Ale ku zaskoczeniu, wychodzi z tego dobry mix - nigdy w życiu nie żałowałam tak bardzo tego, że sprzedałam książkę. Do dzisiaj próbuję je zdobyć w rozsądnej cenie, co okazuje się niełatwe. 
phot. by Piotr Semberecki

9. Sempe, Gościnny - Mikołajek. A, mówcie co chcecie - że to dla dzieci, że naiwne, że w ogóle. A ja do dzisiaj chętnie wracam i śmieję się tak samo, jak wtedy, kiedy sięgnęłam po raz pierwszy.

10. A teraz jest mi strasznie wstyd, bo wychodzi na to, że jedną z moich ulubionych serii jest cykl z gatunku tych, którymi gardzę najbardziej, czyli coś z literatury kobiecej. I jest cykl "Żaby i anioły" Grocholi, przy którym ubawiłam się naprawdę setnie w długie zimowe wieczory. Poza "Bridget Jones" jest to chyba jedyna pozycja z zakresu prozy babskiej po jaką sięgnęłam i która ostatecznie została na mojej półce. Wstyd mi się trochę przyznać, bo mi to psuje imidż yntelektualysty, ale ostatecznie nie założyłam bloga żeby robić z siebie małpę na sznurku.

sobota, 15 października 2011

Fenomen męskiej bluzy.

Dedykuję - Bartkowi, Dualowi i Kornelowi oraz ich ciuchom. 



Nie wiem, jak zimno jest na dworze, ale w moim odczuciu temperatura oscyluje między zerem a minus sto, co sprawia, że naprawdę niechętnie sięgam po buty i kurtkę. Gdybym mogła, zakopałabym się najchętniej w kocach, z kubkiem gorącego Pu-Erha i laptopem któregoś z moich współlokatorów, jako że mój ukochany pecet czeka póki co na swoją mamusię w rodzinnym domu z powodu braku dostatecznej przestrzeni życiowej w hanczynej kawalerce. Dopiero dzisiaj rozpracowaliśmy system ogrzewania mieszkania i w tej chwili ciepło zaczyna powoli rozpełzać się po kątach, czekam aż dotrze do moich opatulonych w dwie pary skarpet stóp.

Określenia "zimno" zaczynam używać, kiedy wieczorny papierosek na świeżym powietrzu przestaje sprawiać mi frajdę, co przekłada się na fakt, że nie jestem w stanie zostać nałogowcem, jako że nie wyobrażam sobie, żeby jakakolwiek potrzeba zmuszała mnie parę razy dziennie do kilkuminutowego postoju zimą na dworze. Podkreślam - na dworze, nie "na polu". Owszem, zdarzało mi się wychodzić na pole, ba - zdarza się to do dziś; mimo, że całe życie spędziłam na Śląsku, mieszkałam w rejonie, który obfitował w rogaciznę, trzodę chlewną i wspomniane pola, czyli mówiąc wprost - na zadupiu. Problem właściwego nazewnictwa jest jednak tak oklepany, że nie chcę się nad nim rozwodzić, ostatecznie wiadomo, kto ma rację.

phot. by Katarzyna Hołda



Staram się trzymać zasady, żeby podczas szukania mieszkania z góry eliminować osobniki płci żeńskiej - nie dość, że nie można dopchać się do łazienki, to jeszcze większość lasek potrafi zrobić dym o źle poustawiane kubeczki albo przesunięty wazonik. Jako że jestem zagorzałą czcicielką chaosu i w pogardzie mam sterylne warunki, każdy porządek w zasięgu mojego wzroku traktuję jako bałagan in spe. Moje zapędy w tworzeniu pięknego, kolorowego burdelu (bo trudno użyć tu łagodniejszego słowa, biorąc pod uwagę jak aranżuję przestrzeń) do tej pory potrafiła okiełznać jedynie Justunia, która przez dwa lata wspólnego mieszkania przetresowała mnie tak, że obecnie spontanicznie latam ze ścierą i przecieram blaty. Co prawda ogranicza się to jedynie do rejonów kuchni i łazienki - bo ogólnie mówiąc, mam za dużo rzeczy, żeby utrzymać porządek w pomieszczeniu, gdzie sypiam.Zresztą nie ukrywajmy - nie staram się jakoś specjalnie.

I tak oto jest nas troje i żadne nie przywiązuje specjalnej wagi do tego, z czyjej pije szklanki i czy ubrania poskładane są w kosteczkę, czy też radośnie rozrzucone dookoła. Bo w praktyce czasami naprawdę lepiej odpuścić niż wymagać niemożliwego, w tym przypadku - sterylnych warunków w kawalerce zamieszkałej przez trójkę dorosłych jedynie z nazwy ludzi; jednak wiem dobrze, że jeśli zamiast chłopaków miałabym tu pod ręką dwie dziewczyny, prawdopodobnie ktoś zginąłby śmiercią gwałtowną i bolesną. Babie nigdy nie dogodzisz i zawsze coś będzie nie halo, dlatego ze spokojem w duszy patrzę na Duala, Kornela i Wuja, jak z radosnym dziecięcym szczebiotem mordują coś, grając w FPSa. 

phot. by Piotr Semberecki

Dodatkowym bonusem wynikającym z mieszkania z dwoma chłopakami są dwie dodatkowe szafy, w których znaleźć można wielkie, męskie bluzy sportowe, pasujące mi do spodni od dresu. Nic to, że bluza Duala sięga mi do kolan, a rękawy tej od Kornela muszę kilkakrotnie podwijać - nie należy być wybrednym, kiedy człowiek własnych bluz posiada mało, bo lansuje się na damę i przecież se nie kupi, bo niby po co. Muszę jednak przyznać, że chłopcy mają anielską cierpliwość, bo nawet smuga czarnego eyelinera rozmazana dekoracyjnie z przodu koło suwaka nie wywołała żadnych zakazów co do dalszego bezczelnego pożyczania. Praktykowałam ten zwyczaj (tzn. pożyczanie, nie paćkanie linerem) przy każdym moim chłopaku oraz większości współlokatorów i jak dotąd nie doczekałam się reakcji bardziej emocjonalnej niż "tattwa, wyskakuj z bluzy, bo wychodzę". Idąc za ciosem urządziłam dzisiaj dzień prania i wrzuciłam do pralki wszystkie moje męskie bluzy, bo w końcu po domu muszę w czymś chodzić.

Do jednej z takich bluz mam szczególny sentyment, mimo, że nie przywiązuję emocjonalnego znaczenia do przedmiotów, co w praktyce oznacza, że poza kilkoma przypadkami nie pamiętam, od kogo co dostałam i z jakiej okazji, a wszystkie romantyczne badziewy zwykle usuwam z mojej przestrzeni życiowej (nie ogarniam na przykład o co chodzi z suszeniem kwiatów - nie dość, że wyglądają paskudnie i zbierają kurz z całego uniwersum, to jeszcze są martwe i blokują mi feng shui). Poza jednym wyjątkiem - kiedy miałam 15 lat, przeżywałam jedną z pierwszych szczenięcych miłości, chodząc z Bartkiem, właścicielem czerwonego egzemplarza tzw. "góry od dresu". Było dużo trzymania się za rączki i łażenia po parku, siedzenie na kolankach i całowanie, ale w pamięć zapadła mi najbardziej właśnie ta bluza, uwieczniona na jednym ze wspólnych zdjęć. Jak to zwykle bywa z miłością w tym wieku, wszystko diabli wzięli kiedy jaśnie panna (czyli ja) rzuciła fochem i odwróciła się na pięcie, co - w połączeniu z różnymi szkołami, do których chodziliśmy - sprawiło, że nie widziałam Bartka 8 lat. Kiedy przyjechałam z Krakowa do rodzinnego domu na roczne wygnanie, jakimś trafem (no dobra. przez fejsbuka) odnowiliśmy kontakt i zaprzyjaźniliśmy się, a po kilku tygodniach Bartek przytargał mi do domu tą samą czerwoną bluzę, która nawet teraz wygląda na mnie jak sukienka. I muszę przyznać, że to chyba najfajniejszy prezent, jaki dostałam w życiu, mimo, że całość trąci romantyzmem i nostalgią, których fanką raczej nie jestem. W bluzie oczywiście śpię i snuję się po domu w chłodne dni, a że jest naprawdę obszerna, mogę swobodnie dorastać (czyt. tyć) w jej wnętrzu. 

phot. by Katarzyna Hołda

Szczerze mówiąc, bezczelnie pożyczyłam na wieczne nieoddanie kilka takich bluz, a parę innych wyżebrałam u kumpli, bo były mięciusie, milusie i w ogóle stworzone dla mnie. Jeśli chodzi o Kornela i Duala, nie zdążyłam jeszcze zrobić pełnego przeglądu ich garderoby, ale myślę, że przy okazji prania w najbliższym czasie jeszcze kilka ciekawych egzemplarzy wyjdzie na światło dnia. I tak właśnie mieszka się z chłopakami - największym problemem jest to, kto tym razem skoczy po piwo i czy mamy w domu ser do tostów. Żadnych wazoników, wyższej logiki układania garów w szafce, zero pretensji o to, że zalałam Dualowi kakao wodą, zamiast mlekiem. Jesteśmy już w pełni zadomowieni, w mieszkaniu już coraz cieplej, pralka głośno pracuje w kuchni, a ja zastanawiam się, jak matematycznie rozwiązać to, że mamy trzy miejsca do spania, a dzisiaj nocuje tutaj także Wujo. Jakkolwiek nie będzie - będzie śmiesznie.

Gods bless you.

poniedziałek, 3 października 2011

Powroty.

Dedykuję Hance, dzięki której nie śpimy dzisiaj pod mostem :)

No to jesteśmy. Formalnie bezdomni, mieszkamy kątem u koleżanki, która litościwie zostawiła nam na miesiąc swoją kawalerkę. 30 lub 35m2, pianino, perkusja, instrumenty inne wszelakie, czterech chłopa i ja. I właśnie trwa próba zespołu, a moja własna siostra macha mi z okna po drugiej stronie ulicy, że zaraz wpadnie na piwo - bo świat ostatecznie jest bardzo mały, a ja momentami zaczynam nawet wierzyć w karmę i takie tam. 

Jest magicznie,nawet bardzo i och, jakże nastrojowo. Tramwaj przejeżdża pod oknami a kubek na blacie lekko drga; mieszkanie wypełnione po sufit krakowską bohemą, przydałby się do kompletu jeszcze aktor i fotograf. Siedzę na klatce schodowej na szerokim parapecie wychodzącym na podwórko, palę mentolowego Vogue'a, zaglądam do mieszkań przez okna bez firanek czy żaluzji  - a tam festiwal życia prywatnego, ludzie żyją sobie i umierają, jedzą i śpią. Bez pośpiechu, normalnie, zgodnie z naturalnym cyklem wszechświata. Czyż mogło być lepiej?

phot. by Piotr Semberecki

Łatwo przywiązać się luksusu - zmywareczka, wypchana po brzegi lodówka, fontanna w salonie, tygrys na smyczy. Ale ostatecznie - mimo, że jestem okrutnie rozbestwiona i cenię sobie wysoki standard życia - jakie to ma znaczenie? Słyszę, jak o ziemię uderzają dojrzałe kasztany, wczoraj przeczytałam gdzieś, że punkty skupu płacą za nie 60 groszy za kilogram i myślę sobie - dobrze jest. Z głodu nie umrzemy. Mamy ciepłą wodę, miejsce do spania, pralkę, lodówkę, internet. Można żyć.

Ostatecznie mieszka się tu, w Krakowie, już jakiś czas i widziało się niejedno - byłam w mieszkaniach, gdzie student studentowi wilkiem, a własny obiad przywieziony z domu trzeba było przywiązać łańcuchem w lodówce, gdzie każdy szedł do łazienki z własną rolką papieru toaletowego. I wiem, że tak naprawdę, to mam dzikie szczęście - bo lądowałam w różnych miejscach, a jednak nie trafiłam nigdy na ludzi, których miałabym ochotę otruć we śnie. Pamiętam sytuacje, na myśl o których do dzisiaj czuję rozczulającą falę ciepła w  skrytym buduarze mojego serduszka, chociaż formalnie mam ten organ w artofii i nie słynę z bycia sentymentalną.

phot. by Piotr Semberecki

I tak po prostu - lekko, sentymentalnie, ciepło, z poczuciem ogólnej miłości do całego świata, piszę.  Bez specjalnego celu, bez tematu, bez planu, spontanicznie, mniej lub bardziej - bez sensu. Wyjątko nie mam dzisiaj powodu do wyzłośliwiania się na forum publicznym, nie muszę nic zrobić, nigdzie się nie spieszę - nie przeszkadza mi nawet to, że moje dwie prawdziwe miłości życia mego- mój kot i komputer - zostały póki co w domu i nie mam mojej demonicznej Pajęczej Królowej, kiciuni najmilejszej acz nieco creepy, pod ręką, a posta piszę na laptopie współlokatora mojego Duala. A laptopów nie znoszę i jest to uczucie pełne pasji i zaangażowania. Internet jest nieco knąbrny i nie chce dzisiaj współpracować, trudno - być może jest to znak od wszechświata, żeby wreszcie oderwać się od monitora i otworzyć "Madame" Libery, na co nie miałam czasu przez całe wakacje.

Po prostu - jest dobrze. Lato skończyło się definitywnie, ale to nic, bo ciągle cieszę się jak dziecko, w naiwny i ckliwy sposób tym, jak pachnie jesień, jak słońce grzeje mnie w głowę przez niebieską fedorę w paski. I coś tak czuję, że to będzie dobry rok. Magiczny - w końcu to, do cholery, Kraków.

poniedziałek, 26 września 2011

Paulinka.

phot. by Piotr Semberecki
Dedykuję - Justuni. Ty wiesz, czemu ;)

Zanim zacznę, chciałabym zaznaczyć, że inspiracją "Paulinki" nie była żadna osoba publiczna, tym bardziej blogerka - określenie to narodziło się kiedyś w pubie w gronie znajomych, lata temu; wobec osób noszących to imię wyrażam ubolewanie, że padło akurat na nie; nie próbuję obrazić ani urazić żadnej Pauliny, celuję w pewien typ dziewczyn.

Kim jest Paulinka?

Jeśli na co dzień przebywacie wśród paczki znajomych mieszanej płci, w końcu nadejdzie ten dzień - któryś z kumpli przyprowadzi na piwo swoją nową dziewczynę. Na podstawie długoletnich badań terenowych chciałabym wysunąć hipotezę, że im fajniejszy kumpel, tym mniej interesującą dziewczynę przyprowadzi - prawdopodobieństwo trafienia jest podobne jak w ruskiej ruletce (czyli znajomośc może wypalić mniej więcej z co 6 dziewczyną). Na pewno znacie ten typ - są ładne, zgrabne, zazwyczaj niewysokie, długowłose, najczęściej brunetki lub szatynki. Ubierają się normalnie, są zadbane, kulturalne, nie przeklinają, ładnie pachną, nie opowiadają prostackich żartów, studiują na przyszłościowych i rozsądnych kierunkach, nie są głupie - a jednak coś sprawia, że 15 minut po ich wyjściu nie macie pojęcia, jak wyglądały i co mówiły, zresztą, w towarzystwie rzadko zabierają głos. Siedzą sobie cicho w kąciku, siorbią colę (bo alkoholu zwykle nie piją, o papierosy nawet nie warto pytać). Hipoteza robocza postawiona po "o jednym piwie za dużo": Paulinki nie mają duszy.
phot. by Barbara Bienkowska

Po spotkaniu niezliczonej rzeszy Paulinek, ostatnio coraz częściej biegających także luzem (tzn. bez chłopaka), zaczęłam zastanawiać się, co sprawia, że irytuje mnie ten typ - bo właśnie irytację odczuwam przy takich spotkaniach. Nie żeby mi specjalnie przeszkadzały - ale jednak po ich wyjściu impreza zwykle staje się o kilka procent lepsza. Próbowałam, naprawdę próbowałam - byłam miła, szukałam tematów do rozmowy, usiłowałam lepiej poznać - nie potrafię. Do pewnego momentu żyłam z przekonaniem, że każdy człowiek ma w sobie jakąś głębię, którą można drążyć - w przypadku Paulinek każda próba takiego drążenia kończy się zawsze intelektualnym skokiem na główkę do brodzika.

Zaryzykowałabym stwierdzeniem, że naprawdę wolę towarzystwo bikejek i żywych lalek Barbie - nie dość, że od razu robi się weselej, to dzięki takim znajomościom wiem już dokładnie, gdzie w mieście warto wybrać się do solarium, a gdzie na tipsy, gdzie imprezują fajne "ciacha" i jak załatwić sobie karnet na siłkę po okazyjnej cenie; nie żebym odczuwała taką potrzebę - ale może któregoś dnia...kto wie. 

Być może zżera mnie zazdrość - o to właśnie, że są ładne i zgrabne, że słuchają sobie radośnie Rihanny i czytają co najwyżej Paula Coelho, o to że są polityczne poprawne, że nigdy się nie kłócą, że nie maja zmartwień poważniejszych niż sesja czy kłótnia z mamą/chłopakiem. O to, że są tak bardzo normalne, zwykłe, że żyją jak we śnie szczęśliwego idioty. Być może o to, że w przyszłości nie będą miały dylematów poważniejszych niż wybór koloru sukienki albo zupy na obiad. Ale myślę, że chyba nie mogę wytrzymać tego, że są tak nieznośnie rozsądne. Odpowiedzialne. Racjonalne. Tak, wiem - przecież to same zalety są, nie mówię, że nie. Ale czy ja naprawdę w wieku 23 lat muszę być emocjonalnie dojrzała, poważna i poukładana? Naprawdę nie mogę zachowywać się już jak głupia koza? Jeśli nie, to chyba czas mi umierać, bo czarno widzę jakiekolwiek próby zmian.

Baśka, Karola, Justyna, Paula, Gośka (a właściwie Gośki dwie), a przede wszystkim siostro moja Kath Frankie - dziękuję wam za to, że od tylu lat wytrzymujecie ze mną i moją paranoją i za to, że nie muszę z Wami rozmawiać tylko o tym, "czy on zadzwoni", że nie muszę udawać psychicznie pełnosprawnej, że nie muszę zmyślać na poczekaniu, jakie mam plany na następne 20 lat. Że mogę pozostać chaotyczną, wiecznie nieogarniętą - sobą.

Gods bless you.

Przeklęta magia Krakowa.

Jerzy! Dedykuję Ci tego oto posta!

phot. by Barbara Bienkowska
Mam taki plan, żeby przez najbliższe kilka postów popastwić się nieco nad Krakowem, jako że wracam tam - co z tego, że na tarczy - po niemalże rocznym gliwickim wygnaniu. Kiedyś naprawdę lubiłam to miasto - wierzyłam bez zastrzeżeń w tą całą krakowską magię, w Kazimierze i Rynki, bohemę i sztukę. Po spędzeniu tam 3 lat z okładem - mam dość. Ale od początku - tym razem będzie też o ludziach, bo niektóre ludzie domagały się żeby o nich napisać na blogasku - że niby tacy fajni są.

Dawno, dawno temu...albo nie. Po prostu - przyjechałam, poimprezowałam, znudziło mi się, potem znowu imprezowałam, następnie znowu mi się znudziło, a ostatecznie spotkałam kogoś kto całkiem skutecznie spróbował mi zrujnować życie. Daruję sobie tutaj ckliwe opowiastki, bo postać nie jest warta tego, żeby o niej pisać, poza tym w tle jest zdecydowanie więcej krzyków i autentycznie złych występków niż łez i czekania na telefon, zatem na melodramat się nie nadaje a ja mam mdłości kiedy piszę o emocjonalnych rozterkach, w każdym razie rzecz nie dotyczy miłości ani żadnego takiego paskudztwa. W życiu. Ważne jest jednak to, co było przedtem.

Z perspektywy czasu - skarbem Krakowa są ludzie, głównie przyjezdni, którzy tak jak ja dali się wyfrajerzyć i złapali się na te magiczności. Pierwszy rok był dość ciężki, bo po początkowym okresie społecznej izolacji (obiecywałam sobie, że na studiach koniec z hulaszczym trybem życia, jest nauka i koniec) rzuciłam się w wir rozrywek na tyle głęboko, że ledwo udało mi się wypłynąć na czas sesji. Z tego miejsca pozdrawiam serdecznie mojego kumpla Kiszczaka, któremu (przy wymiernej pomocy Karoli i Fali) zawdzięczam wiele niezapomnianych chwil, np. tą, kiedy podpuścił mnie o 4 nad ranem żebym zastukała w okienko tzw. "suki" stojącej na rynku i pomachała do panów policjantów. A to jest jedna z tych mniej rozrywkowych historii. Ukłon także w stronę Gordona, u którego mieszkałam przez rok - z całą pewnością nie słyszałam nigdy wcześniej ani później o innym mieszkaniu zasiedlonym przez rudego kota w stylu Garfielda oraz popiersie Marszałka, w którym panowie przy piwku, lub bardziej po słowiańsku - wódeczce - rozprawiają ze swobodą o poezji młodopolskiej tudzież literaturze rosyjskiej XIX wieku. Cytując ją nierzadko w oryginale. A wszystko to w klimacie iście młodopolskim, łącznie ze stylówą - trudno opisać, to trzeba było zobaczyć. Wiele mogę powiedzieć o Gordonie, ale przede wszystkim powiem, że ma rzadką umiejętność sprawiania, że ludzie czują się przy nim głupi i nędzni. Jeśli wejdziecie kiedyś do pubu i będzie tam siedział koleś w fezie na głowie, pykający ironicznie (nie wiem jak to robi, ale serio - ironia aż wali po oczach) fajeczkę - to może być on. Dzięki bogom za moją megalomanię, szczęśliwie dla mnie wytrzymała napór megalomanii równie wielkiej.

(Btw i tak wiem, że część z Was to czyta, szalenie mnie to raduje, chociaż nie mogę Was z tego powodu za bardzo obgadywać, bo się jeszcze obrazicie czy coś.)

Ale właściwie miało być o tej magii. Początkowo zachłysnęłam się nieco krakowskim klimatem, zwłaszcza że dane mi było mieszkać o 10 minut drogi pieszo od Rynku Głównego - wiecie, kamieniczki, Planty, bruki, uliczni artyści, czyli wszystko co to tak rajcuje turystów. Zachwycałam się tak mniej więcej przed dwa miesiące, potem włączyła mi się stała opcja - cynizm i od razu świat przestał być taki różowy. Przede wszystkim artyści - snułam sobie jakieś wizje wielkiej sztuki, bohemy i ogólnie najbardziej alternatywnej alternatywy ever. A w rzeczywistości - w Krakowie każdy jest artystą. Przyjechałam ze Śląska, gdzie każdy chłopak gra W COŚ, czyli głównie kopie piłkę po boisku (nie wiem po co, bo to nuda straszna) - a po przejściu na ruchową emeryturę, czyli w okolicy 30stki zajmuje miejsce na kanapie z puszką piwa, oglądając - oczywiście - meczyk. Na studiach chyba po raz pierwszy w życiu spotkałam przedstawicieli płci przeciwnej, którzy nie mieli pojęcia, na czym polega spalony. Bo w Krakowie prawie każdy gra, ale NA CZYMŚ - jeśli nie na puzonie albo fortepianie, to przynajmniej na harmonijce (pozdro dla Zośki, wirtuoza oboju - Twoi rodzice mieli niesamowite szczęście, że wybrałaś tak piękny i donośny instrument), nierzadko na Floriańskiej, w klubie, albo w przejściu koło Dworca Głównego (jedni lepiej, drudzy gorzej, o tych co grają kiepsko nie będę pisać, a o tych lepszych napiszę osobno). Rzecz tyczy się oczywiście reprezentantów obojga płci. Jeśli delikwent nie gra, to niechybnie rzeźbi / maluje / tańczy / śpiewa albo cholera wie co jeszcze. Ogólnie - w Krakowie wystarczy strugać łódeczki z kory i malować je farbą do pisanek, żeby nazywać się artystą. Jeśli ktoś sfilmowałby te łódeczki podczas rejsu w umywalce, to mamy już gotowy performance (muszę to szybko wykorzystać zanim ktoś mi pomysł ukradnie). Można przebierać w fotografach, poetach (ogromne zagęszczenie tychże na metr kwadratowy), muzykach i malarzach - i nietrudno odnieść wrażenie, że to miasto przepełnione jest nieodkrytymi geniuszami. Dodajmy do tego uniwersytet na co drugiej ulicy (kiedyś to były akademie i szkoły wyższe, ale ichnie władze postanowiły dodać sobie +100 do lansu) i mamy miasteczko uniwersyteckie w dosłownym znaczeniu.

Ach, ta bohema. Na fali ogólnego trendu dryfuję sobie także i ja, beztrosko i bezczelnie, gryząc poniekąd rękę, która mnie karmi. Bo lans na bycie nieodkrytym talentem sprawdza się tak dobrze chyba tylko tutaj. W żadnym innym mieście nie jest tak łatwo zostać artystą. Zatem zachęcam do pakowania swojej kolekcji origami, domowej manufaktury pióropuszy czy też gitary. Przyjedź do Krakowa, daj się odkryć.

Gods bless you.

P.S. Podjarałam się, że udało mi się napisać krótki tekst, ale z tego co widzę, wcale nie jest taki krótki. Damn it.

sobota, 24 września 2011

Legalize it!

phot. by Katarzyna Hołda
Do tej pory nie szalałam, ale dzisiaj może być skandal. Bo dzisiaj będzie, moi kochani, o NARKOTYKACH. Wiecie, szatan, zło, ćpuny ze strzykawką, bolesne detoksy, te sprawy.

Po pierwsze - dlaczego - bo chciałam już o tym napisać jakiś czas temu, skuszona akcjami nakłaniającymi naród do poparcia legalizacji marihuany (patrz: Facebook). Nie będę zasłaniać się prokrastynacją, po prostu mi się nie chciało, nie ma w tym żadnej ideologii. Nie zamierzam tu agitować, przekonywać do zmiany opinii, aczkolwiek swoje zdanie wyrażę i prawdopodobnie nie każdemu się to spodoba. Trudno, nie jestem zupą pomidorową żeby mnie wszyscy kochali, jak to kiedyś przeczytałam na kwejku czy innych demotywatorach.

Po drugie - moje stanowisko. NIE twierdzę, że "to fajne, jest ok i każdy powinien spróbować", nie odpowiadam na pytania dotyczące moich doświadczeń w tej kwestii, tak samo jak na pytania o to, czy piję alkohol, chociaż w Polsce jest to pytanie raczej retoryczne.

Po tym wstępie - do meritum. Prawdopodobnie - jeśli chodziliście do szkoły - braliście udział w różnego rodzaju akcjach antynarkotykowych podczas których miły pan (czasami pani, czasami w mundurze) opowiadał o strasznej niegodziwości, jaką są narkotyki. Na poparcie swojego wywodu podawał setki przykładów ludzi, którzy zaczynali od jednego jointa, a kończyli ze strzykawką, AIDS i w rowie. Ostatni taki meeting zaliczyłam w ogólniaku i muszę powiedzieć, że byłam pod wrażeniem, bo wtedy nawet to łyknęłam - pan był wielce przekonujący, opowiadał ze łzami w oczach o własnej traumatycznej przeszłości, sprzedał nam parę mrożących krew w żyłach historii, potem puścił ładną i smutną piosenkę, ja przeżyłam swoiste katharsis, byłam wręcz gotowa iść na pochód ze sztandarem i pomagać tym biednym narkomanom, co to zaczęli od skręta a potem skręcili jeszcze bardziej i ostatecznie skończyli na dnie spirali. 

phot. by Katarzyna Hołda

Może to studia moje ukochane nauczyły mnie dopiero tego, żeby zawsze spojrzeć na problem ze wszystkich możliwych stron, może to Kraków - niestroniące od używek, według niektórych magiczne i lekko na haju, a może po prostu nie lubię, kiedy ktoś mnie robi w konia. Kiedy wypracowałam sobie pogląd na sprawę, byłam świeżo po przekopaniu się przez rozmaite publikacje na temat używek, statystyki i badania, zarówno te do bólu stronnicze, jak i dążące do obiektywizmu. Nie chcę tutaj odwoływać się do źródeł, po części z powodu tego, że jeśli będę miała ochotę napisać pracę naukową na ten temat, to mogę pokusić się o magisterkę o narkotykach, ale głownie dlatego, że mam ochotę i czas napisać spontanicznie dzisiaj, a nie za tydzień, kiedy odszukam materiały - więc postaram się jak najmniej odwoływać do statystyk. Bo naturalnie nie zakładam, że mam rację - oczywiście mogę się mylić, jednak do zmiany zdania mogą obecnie przekonać mnie już tylko rzetelne dane naukowe.

Wspomniany pan na pewno powiedział Wam, że nie ma czegoś takiego jak podział na miękkie i twarde narkotyki, że zło to zło i wszystkie są krokiem po równi pochyłej. I tutaj chciałabym zaprotestować po raz pierwszy. Przede wszystkim dlatego, że legalny jest alkohol - z powodu którego codziennie giną tysiące ludzi: w wypadkach, rozbojach, aktach samozniszczenia (np. zapicie się na śmierć, dość popularny sport wśród żuli), z powodu raka, marskości wątroby itd. Co więcej, ma też wysoką szkodliwość społeczną - prowadzi do patologii, przemocy, ostatecznie sytuacja kiedy nawalony jak bela Józek wraca z urodzin u Stacha samochodem i przypadkiem wjedzie w inny pojazd, wywołując straty w Bogu ducha winnych ludziach nie należy też do rzadkości. Dlaczego więc, ja się pytam, alkohol jest legalny? Osobiście obstawiam przede wszystkim to, że za przemysłem alkoholowym stoją poważne nazwiska, wielkie firmy i ogromne pieniądze, z których rząd pobiera bez żenady podatek. Podobnie z papierosami - czy ktoś się tak naprawdę przejmuje ilością zgonów, które powodują? Ostatnio czytałam, że Finlandia chce zakazać sprzedaży tytoniu, ale raczej nie sądzę, żeby trend chwycił, bo wtedy rząd będzie miał o jedną krowę mniej do dojenia. Doskonale wiemy, że prohibicja jest niewykonalna i absurdalna - bo zakaz oznacza tylko udoskonalenie technologii produkcji domowego bimbru.

phot. by Piotr Semberecki

Nie wiem ile zgonów powoduje rocznie alkohol i tytoń, nie wiem też, ile powoduje palenie marihuany (bo o samej marihuanie chcę tutaj napisać, nie roztrząsając szkodliwości innych używek). Wiem jednak i będę tego bronić, że nie widziałam nigdy kogoś, kto po zapaleniu jointa ma ochotę sklepać maskę przypadkowym przechodniom albo żonie. Przeciwnie, zjarani kolesie zwykle siedzą spokojnie, gadają o bzdurach lub o zasadach rządzących wszechświatem, oglądają głupie filmiki na YT, potem idą grzecznie spać. Następnego dnia wstają lekko zamuleni, ale bez kaca i nie rzygają zwykle w ukryciu. Co jest faktem, codzienne palenie niewątpliwie odmóżdża, jednak znowu - jeśli ktoś codziennie intensywnie pije, jest w jeszcze gorszym stanie, a do tego śmierdzi jak gorzelnia. 

Tak naprawdę chodzi mi jedynie o wolność wyboru - bo uważam, że nawet jeśli coś jest niebezpieczne dla zdrowia, człowiek powinien mieć prawo do decyzji. Jeśli najdzie mnie ochota zatłuc się na śmierć, waląc głową o krawężnik, nikogo oprócz mojej rodziny i przyjaciół nie powinno to obchodzić. Nikt nikogo nie zmusza - w przeciwieństwie do alkoholu, bo w moich oczach w Polsce panuje społeczny przymus picia, zwłaszcza wobec mężczyzn. Pewnie, można mieć to gdzieś, ale teksty w stylu "no nie bądź ciotą, napij się", "ze mną/za moje zdrowie się nie napijesz?", "on nie pije, nie zapraszaj go" słyszałam nie raz i nie dwa i zawsze słuchałam ich z pewną irytacją. Dobrze przynajmniej, że kobiecie "wypada" odmówić i nie muszę zwykle uciekać się do brutalnego "spier..." żeby podkreślić, że dzisiaj nie mam ochoty. A moi koledzy czasami muszą - i to nie w bydlęcym kręgu studentów, tylko najczęściej na rodzinnych wiecach i weselach, kiedy nachlanie się jak zwierzę jest nierzadko wręcz w dobrym tonie. 


phot. by Katarzyna Hołda

Alkoholu bronią potentaci, a kto broni marihuany? Zgraja ziomków w za dużych spodniach, żartownisie pokroju Palikota i Bob Marley zza grobu, czyli nikt, kto w dyskusji politycznej wypada na poziomie. I ot, cała odpowiedź - bo na pseudomedyczne zarzuty wobec maruihuany ziomy mają jedną odpowiedź "stary, to jest zajebiiiiiste". Warto natomiast wspomnieć o samym działaniu przeciwbólowym - którego udowadniać nie muszę, wyniki badań są dość jednoznaczne. W niektórych stanach USA marihuana dostępna jest jako środek na receptę (którą notabene nietrudno kupić) - u nas nie, ale za to w aptece dostaniemy różne inne pyszności: Tussipect, Acodin i inne cuda oparte na DXM i efedrynie (wykorzystywana do produkcji metaamfetaminy i jako środek dopingujący) - jeśli ktoś twierdzi, że to mit i bujda, polecam wycieczkę do akademika, tam w okresie sesji można zobaczyć rzeczy niezapomniane, chociaż wychodzi to już z mody (natomiast parę lat temu w gimnazjum mojej siostry było to używane dość powszechnie). Po wypiciu ok. 3 butelek syropku w ciągu dnia można mieć pod wieczór problem z zachowaniem pionu, co potwierdzam na podstawie własnych doświadczeń (był człowiek młody, głupi i myślał, że jak się wypije więcej to gardło szybciej przestanie boleć). A z ciekawostek - przy leczeniu uzależnienia od heroiny stosuje się metadon, który oficjalnie nie jest narkotykiem, bo nie daje kopa, za to uzależnia prędziusieńko. 

I to jest w porządku. Ale marihuana jest be. Podstawą podziału na miękkie i twarde narkotyki jest rodzaj uzależnienia - odpowiednio psychiczne lub fizyczne. Nie wiem, jak oceniacie uzależnienie od alkoholu, ale jak dla mnie koleś, który ma delirkę, wymiotuje, skręca się z powodu bólu wątroby, którego podczas odtruwania bolą wszystkie mięśnie i może mieć halucynacje - jest całkiem fizycznie uzależniony. A objawy fizycznego uzależnienia od marihuany wg badań są słabsze od uzależnienia nikotynowego. Ale (żeby nie było tak różowo) - podobno u ok. 20% palących występują stany depresyjne, paranoja i problemy ze snem, zwykle jako pogłębienie istniejących już problemów i mogą być nieodwracalne nawet po rzuceniu poczciwej gandzi. Miałam wątpliwą przyjemność obserwować to w praktyce raz, więc jestem skłonna uwierzyć.

phot. by Piotr Semberecki

Nie zamierzam nikogo przekonywać, że marihuana nie jest szkodliwa. Owszem, jest. Jak każda używka - warto jednak zastanowić się nad skalą szkodliwości i nad zagadnieniem wolności wyboru, prawa do podejmowania decyzji o swoim życiu. Nie zgadzam się na zabranianie mi czegoś w oparciu o fikcyjne dane i historie ćpunów, którzy nie wytrzymali i zaczęli zabawy z igłą, bo uwierzcie, że wielu palących w życiu nie widziało na oczy tzw. "twardych narkotyków", a nawet jeśli - to większość z nimi nie eksperymentuje; strzeliłabym w ciemno, że dysproporcja między rekreacyjnymi palaczami a narkomanami jest taka, jak między kimś, kto idzie raz na jakiś czas na piwko ze znajomymi, a wyczynowymi alkoholikami. Mimo wszystko nie popieram jednak akcji w stylu tej z Facebooka, bo z tą grupą także się nie utożsamiam. Szkoda, że w całej tej sprawie brakuje jednoznacznych danych medycznych, uczciwych badań i nazwisk, które swoim autorytetem mogłyby obalić mity narosłe dookoła marihuany. 

Tak czy inaczej, legalizacja nie jest mrzonką - moim zdaniem stanie się faktem kiedy tylko rząd wykombinuje, jak wydoić z tego kasę i pobierać podatki. Póki co, jest jak jest - zakaz palenia marihuany odbieram nie jako troskę o obywatela tylko jako chęć kontroli nad jego życiem. Moim życiem. I to, czy palę, czy nie - nie ma znaczenia. Mam po prostu takie pobożne życzenie, żeby rząd łaskawie odczepił się od tego, co robię we własnym domu oraz ze swoją nędzną egzystencją.

graph. by Piotr Semberecki


Gods bless you.

niedziela, 7 sierpnia 2011

O zdychającej sztuce dyskursu

phot. by Katarzyna Hołda
Powiedzieć, że umiejętność dyskutowania na poziomie zanika lub zamiera, to mało. Ona po prostu zdycha na naszych oczach, jak mysz, którą dzisiaj upolowała moja demoniczna kotka i zamiast zabić - bawiła się nią, taką półżywą, dopóki nie wkroczyłam do akcji. Być może rozbestwiło mnie moje otoczenie, ludzie, których poznałam na studiach, starzy znajomi i przyjaciele, z którymi potrafię kłócić się zażarcie na kompletnie abstrakcyjne tematy, a potem ze spokojem i w zgodzie iść na piwo. Być może po prostu błędnie zakładałam, że każdy człowiek ma prawo do własnej opinii - bo jest to błędne założenie; jakim prawem opinię wyraża ktoś, kto nie ma pojęcia o temacie? Gdybym zabrała głos na temat wyższości jednej teorii w fizyce nad drugą, byłam równie śmieszna, co ludzie, którzy mają swoje zdanie na temat wojny w Iraku, mimo, że ich świadomość polityczna ogranicza się do oglądania "Panoramy". Panuje przekonanie, że wiek daje prawo wyrażania opinii na każdy temat, tak jakby dorosłość lub starość były równoznaczne z inteligencją, umiejętnością rozumienia i kojarzenia faktów oraz niezależnego myślenia. Ilość przeżytych lat nie jest proporcjonalna do ilości zdobytej wiedzy. Dlaczego zarzucenie 20-latkowi ignorancji jest normą obyczajową, a zrobienie tego samego wobec 60-latka zakrawa na skandal? 

phot. by Katarzyna Hołda
Nie wiem nic na temat tego, żeby szare komórki spontanicznie namnażały się w mózgu przez pączkowanie wraz z upływem czasu. Jeśli z kimś rozmawiam, wchodzę w dyskurs, nie ma znaczenia, czy rozmawiam z koleżanką, własną babcią, rektorem uczelni czy papieżem. Kultura języka jest taka sama dla wszystkich, w ramach dyskursu nie mieści się obelga, osobiste wycieczki i inne tanie chwyty. O ile mogę założyć, że potrafię wysławiać się na pewnym poziomie, w dyskusji chodzi tylko o udowodnienie swojej racji. Jakkolwiek by to nazwać, jest to walka, im bardziej wymagająca, tym ciekawsza, im bardziej uczciwa, tym trudniejsza. 

Dlaczego taki temat? Jak zwykle COŚ musiało mnie sprowokować - tym razem był to ktoś, kogo nazwę po prostu KTOSIEM, człowiek w podeszłym wieku, nobliwy i przekonany o własnej nieomylności. Tak naprawdę nieistotne jest, o co poszło i dlaczego, ważne że na dźwięk już pierwszych słów zalała mnie krew, jak zwykle kiedy cudza opinia godzi w mój światopogląd. Tryb niszczenia włączył mi się samoistnie, w myślach już katalogowałam argumenty żeby podeprzeć się czymś w nadchodzącym akcie destrukcji. Tak, jestem przemądrzała. Tak, kiedy chcę coś udowodnić, potrafię rzucać cytatami, autorami, wynikami badan i statystykami, przez co wychodzę na tą najgorszą, która zawsze musi mieć rację. A przecież wcale tak nie jest.

Niezmiernie cenię ludzi, którzy potrafią mnie do czegoś przekonać. Jednym celnym zdaniem sprawiają, że zatrzymuję się, rozpędzona, z nagłym przebłyskiem "o kurczę. nie myślałam nigdy o tym w ten sposób". Szczerze - uwielbiam to uczucie, mam wtedy wrażenie, że idę o krok naprzód, że właśnie odebrałam cenną lekcję od kogoś, kto w tej kwestii jest ode mnie mądrzejszy. Czego znieść nie mogę - założenia, że czyjś tytuł naukowy, wiek lub status społeczny dają niezbywalne prawo do posiadania wiedzy absolutnej, tego, że ktoś oczekuje ode mnie, że poprę jego zdanie tylko na podstawie faktu, że inni je popierają. 

Zaiste, kozy są mądrzejsze od owiec - wystarczy je poprowadzić, nie trzeba ich popędzać z kijem w dłoni. Rozumiem i jednocześnie nie rozumiem, że ludzie mają potrzebę szukania życiowych autorytetów, na których mogą się całkowicie oprzeć. O ile jest to łatwiejsze od samodzielnego myślenia, od sprzeciwu, od zanegowania pewnych ustalonych wartości. O ile łatwiej jest nie-myśleć, zostać owcą i potakiwać tym, których ustawiamy na drabinie intelektualnej ponad sobą. O ileż wygodniej.

Czym jest dyskusja? Dlaczego tej umiejętności nie ćwiczy się w szkołach, dlaczego zakłada się, że jest to zbyteczne? Nie dyskutując, sami hodujemy się na bezmyślne bydło, podatne na manipulację; w efekcie mamy polityków, na jakich zasługujemy - którzy zamiast kontrargumentów szukają dziadków z Wermachtu i Żydów w rodowodzie. A wszystko dlatego, że nie chce nam się myśleć, uważamy, że nie warto protestować, uważamy, że jeden głos niczego nie zmienia. 

Dla mnie zmienia. Pozwala zachować szacunek do siebie.
phot. by Katarzyna Hołda  

Wracając do Ktosia - mówiąc oględnie, trafił mnie szlag. Jako, że staram się być niesamowicie zen, o poziomie mojej złości świadczyły tylko wypieki na policzkach, podczas kiedy miałam tak naprawdę ochotę wrzeszczeć, słysząc potok bzdur opierających się na rasistowskich stereotypach, PRLowskiej polaczkowatości, braku szacunku dla człowieka jak autonomicznej jednostki. Nie potrafię milczeć, to jedna z moich wad. Nie mogę znieść, kiedy ktoś traktuje mnie protekcjonalnie i z pobłażaniem, dlatego, że mam "tylko 23 lata", a on - sądząc z poziomu zadufania w sobie - jakieś 650. 


phot. by Katarzyna Hołda
Z nieukrywaną przyjemnością i dumą rozniosłam pana na drzazgi, nie używając niczego więcej, niż logiki i furii - obydwu na zimno. Pan się obraził, rodzina zbeształa mnie za zrobienie z pana idioty, znowu jestem ta najgorsza. A wystarczyło nie otwierać paszczy i rozmawiać o pogodzie. Wystarczyło nie bluźnić Rydzykiem w moim własnym domu. Wystarczyło nie mówić zupełnie serio "kobiety do garów, czarnuchy na plantację, geje na krzesło, a Żydzi do gazu bo tak jest po bożemu".

Nie, nie każdy powinien mieć prawo do zabierania głosu. Nie każdy. 

I znowu jestem ta zła. Bo gdybym nie wypowiedziała wtedy wojny, gdybym nie zadeklarowała, że Ktosiowi więcej ręki nie podam, czułabym obrzydzenie dla swojej uległości. Całe życie pod górkę.

Miało być o dyskursie, a znowu popłynęłam w innym kierunku. Może kiedyś uda mi się skończyć tak, jak zaplanowałam. Spontaniczne pisanie ma swoje minusy :)


Gods bless you.

piątek, 8 lipca 2011

Kto plotkuje?



Wszyscy wiedzą, że kobiety plotkują - a przynajmniej robi to wspaniała większość z nich. Oczywiście, panie nie zostają dłużne szydzącym z nich mężom, ojcom, braciom itd. i twierdzą, że to właśnie mężczyźni więcej czasu spędzają na omawianiu gorących nowinek z życia znajomych i nieznajomych. Prawda, jak to zwykle z nią jest, leży gdzieś pośrodku i właściwie to kwestia nie jest rozwiązana. Zastanowiło mnie to któregoś dnia - z jednej strony chętnie powtarzany stereotyp baby-plotkary, z drugiej - mocna linia obrony pań, które twierdzą, że mężczyźni przy piwku nie dyskutują jedynie o piłce nożnej.

phot. by Piotr Semberecki


Przede wszystkim - kto zacz? Wydaje mi się, że "plotkowanie" z definicji dotyczy kogoś nieobecnego przy rozmowie oraz porusza tematy, o których ta osoba nie mówi oficjalnie. Czyli: missing person + temat tabu, upraszczając: seks, pieniądze, polityka, religia, problemy rodzinne, zdrowie. Zajmę się seksem, bo pieniędzy nie mam, polityką gardzę, religia mnie dotyczy tylko - że tak powiem - zawodowo, a problemy rodzinne i zdrowotne najczęściej są problemami z prawdziwego zdarzenia, czyli odwrotnie jak w przypadku relacji damsko-męskich.

Z racji przynależności płciowej nierzadko byłam uczestnikiem babskich plotek. Plotek, podkreślam, nie sabatu czarownic polegającego na obrabianiu komuś tyłka i wieszaniu psów na nieobecnych. Z mojej perspektywy było to nieszkodliwe kłapanie paszczą, nie przypominam sobie żeby kiedykolwiek miało jakieś konsekwencje. Świat męskich pogaduszek otworzył się przede mną jednak tak naprawdę dopiero w zeszłym roku...

Zawsze miałam wielu kolegów, nie wiem nawet, czy nie więcej, niż koleżanek - głównie dlatego, że w latach szczenięcych dzieliłam czas na czytanie i na dynamiczne zabawy, gdzie wymachiwanie lalką wydawało mi się czynnością tak idiotyczną, że zdecydowanie wolałam w coś zagrać, tłuc się śnieżkami, albo wymordować nazistów w Wolfensteinie. Nie wspominając o tym, że potrafiłam bić się jak rasowy chuligan i w sytuacjach podbramkowych (tzn. kiedy musiałam przyjąć wyzwanie) zwykle to nie ja leciałam ostatecznie z płaczem do mamy. W każdym razie skutkiem moich wybryków było to, że w pewnych grupach byłam traktowana bardziej jak kumpel niż jak dziewczyna, co oznacza, że koledzy moi ukochani nie krępowali się ani z tematyką ani z formą wypowiedzi. Szczerze mówiąc, miałam wtedy wrażenie, że jedynym męskim tematem rozmów jest seks - kto, z kim, kiedy, ile razy, przy czym wiadomą rzeczą jest, że spora część liczb była totalnie niekwantyfikowalna - bo zmyślona. 

Punktem zwrotnym w tym badaniu socjologicznym okazało się dla mnie poznanie przyjaciół mojego ostatniego (na szczęście już byłego) chłopaka. Oswoiwszy się ze mną po początkowej nieufności zaczęli w końcu poruszać w mojej obecności sprawy bardziej prywatne. I zaczęło się...Jeśli kiedykolwiek wcześniej myślałam, że faceci TEGO nie robią, myliłam się strasznie. Słuchałam o związkach, rozpadach, powrotach, chorobach, przeprowadzkach, wstydliwych tajemnicach, właściwie o wszystkim tym, o czym rozmawiają przy kawie dziewczyny, oczywiście uwzględniając fakt, że to, co chłopcy przemilczeli, dochodziło do mnie drogą okrężną, bo mój wybranek spowiadał się każdorazowo, nieproszony, z cudzych tajemnic. Te męskie rozmowy przypominały mi nieco konspirację - krótkie uwagi wtrącone w potok codziennej gadki o wszystkim i niczym.

phot. by Piotr Semberecki
Wydaje mi się, że to chyba jedna z najważniejszych różnic - o ile kobiety plotkują oficjalnie, ba, specjalnie umawiają się w tym celu! o tyle mężczyźni wolą okrężną drogę:
- ej, stary, włącz TV bo mecz leci
- o, zajebiście, czekaj tylko piwo wezmę. Ty, a może zadzwonimy jeszcze po Radka, niech wpadnie też na browarka.
- co ty, ta jego Anitka go nie puści, ja nie wiem jak on z tą babą wytrzymuje, wzięła go za mordę tak krótko że bez pytania to ani na basen nie może wyjść. Ja bym ją rzucił z miejsca.
- Ty, a słyszałeś, że Olka z Bartkiem się rozeszli? Rzuciła go, podobno z jakąś tam na boku wywijał, gruba akcja. 
- No, słyszałem coś, trzeba by Tomka zapytać, on będzie wiedział co i jak. To co, dawaj ten meczyk...(dialog oczywiście totalnie fake, do celów poglądowych)
Że niby na meczyk się umówili. Bo przecież to wstyd, plotkować, mężczyźnie nie przystoi. 

Uderzyła mnie jedna rzecz. Większość moich koleżanek, przyjaciółek, kumpelek, chociaż raz w życiu narzekała w mojej obecności na swojego chłopaka / męża, jak zwał tak zwał. Że on niedobry, że nie pamięta o rocznicach, że za mało kocha, że lekceważy, że to, że tamto - ostatecznie każda chyba kobieta zna ten stan, kiedy Potencjalny Jedyny potrafi wyprowadzić z równowagi tak mocno, że aż się człowiek od ścian odbija w furii. Niezależnie od skali przewinienia, narzekanie jest środkiem mniej drastycznym niż wybatożenie łajdaka albo wyrzucenie jego rzeczy przez okno (chociaż to całkiem fajne uczucie, polecam w skrajnych przypadkach) - jednak po takiej rozmowie facet może spodziewać się zwykle najgorszego, jako że baby trzymają sztamę i najpewniej doradzą koleżance, żeby chłopa trzymała krótko. I przykro to mówić, ale babskie ploty nierzadko szkodzą związkom bardziej niż przysłowiowa teściowa. 

Owszem, słyszałam, jak moi kumple narzekają na swoje dziewczyny - jednak zwykle przychodzili wtedy raczej przygnębieni niż wściekli, a jeśli wściekli, to już z rozwiązanym problemem, bo świeżo po zerwaniu. Nie przypominam sobie jednak chyba, żeby któryś wyliczał tysiące wad, niedoskonałości, uchybień, a tym bardziej - żeby ze swojej kobiety szydził lub wyśmiewał się. Owszem, są patologiczne przypadki, kiedy ktoś upokarza partnera swoimi uwagami, ale mówię tu o normalnych, w miarę zdrowych związkach. I mam wniosek - kobiety są o niebo gorsze, o wiele mniej lojalne wobec partnerów niż faceci wobec nich. 

phot. by Piotr Semberecki
Mam wrażenie że mężczyzna traktuje zawsze swoją kobietę trochę jak trofeum, jeśli ją kocha, to jest dumny z tego, jaka jest, chce się nią chwalić, bo im jest wspanialsza (czy to ładna, czy zgrabna, czy bystra, dowcipna lub oczytana, to zależy od środowiska), tym wyższa jest jego pozycja w stadzie (szacuneczek kumpli jest). Jeśli on sam twierdzi, że jest beznadziejna, brzydka, gruba i głupia, samodzielnie obniża swoją wartość. Za to kobiety...pozbawione tego atawizmu, nie mają blokady zabraniającej im mówić o słabostkach swojego partnera. Jeśli ktoś temu zaprzeczy - litości! W różnych środowiskach, zależnie od poziomu "porządności" i otwartości, słuchałam różnych rzeczy. Wiem, którzy z chłopaków moich przyjaciółek mają fetysz na punkcie stóp. Wiem, który boi się ciemności, który ma zaburzenia erekcji, którego podniecają lolitki i który jest synusiem mamusi. Kobiety są otwarte - w zaufanym gronie często nie mają zahamowań, żeby powiedzieć przyjaciółce o najbardziej intymnych szczegółach życia, zwłaszcza gdy pojawia się problem. Jak dla mnie, to zdrowa reakcja, jeśli jej celem jest szukanie rozwiązania problemu. Ale drogie panie...czy naprawdę nie byłyście nigdy świadkiem lub uczestniczką prześmiesznej - bo prześmiewczej - dyskusji (zwykle po "jednej-lampce-wina-za-dużo"), której motywem przewodniem była ilość centymetrów upakowana w męskich bokserkach? Przysięgam, że o pewnych rzeczach wolałabym nie wiedzieć, bo trudno mi opanować śmiech, gdy patrzę na niektórych kolegów po tym, jak ich dziewczyny puściły farbę. I szczerze - uważam, tak jak nie słyszałam nigdy, żeby faceci spędzali wieczór nabijając się ze swoich byłych dziewczyn, że wypominanie słabostek ukochanych (zwłaszcza byłych) jest jednym z ulubionych kobiecych sportów.

Baby są wredne, serio. 

Do zbudowania tej wydumanej koncepcji nie użyłam żadnej teorii socjologicznej. Tak sobie po prostu radośnie bredzę.

P.S. A propos różnic między kobietami i mężczyznami: krótka scena z "Przyjaciół" (umieszczanie na stronie jest zablokowane)
gods bless you

środa, 22 czerwca 2011

Prokrastynacja.

 wykonanie: Katarzyna Groniec. boskie!

Wydawać by się mogło, że nie mam pomysłu na kolejne posty - w rzeczywistości jednak codziennie chciałabym pisać o tysiącu rzeczy. W efekcie nie mogę się zdecydować, zebrać w sobie - i nie piszę wcale. Szalenie racjonalne, jak większość moich decyzji. Poza tym - problem czasu, który wypadałoby poświęcać na naukę. Z punktu widzenia logiki powinnam z podręcznikami rozstawać się teraz tylko podczas kąpieli a i to niekoniecznie. Jak co roku o tej porze, intensywnie praktykuję feng shui (śmiejcie się śmiejcie, to naprawdę działa) i mam nadzieję, że mojego szczęścia wystarczy, żeby znowu przejść przez sesję z tarczą (do tej pory udawało mi się nawet załapać na stypendium naukowe, zatem tak jak mówię - DZIAŁA).

Chyba każdy student wie, jakie to uczucie - przychodzi sesja, w człowieka wstępuje nowa energia, pęd do działania, do robienia tysiąca rzeczy - poza nauką. Nagle jednostka ludzka odkrywa, że MUSI obejrzeć dobry film, przeczytać książkę, spotkać się z dawno niewidzianymi przyjaciółmi, nauczyć się gotować, robić na drutach, skakać na spadochronie, przesłuchać z sentymentu całą dyskografię Iron Maiden albo jeszcze raz machnąć sobie 7 sezonów "Dra House'a". Oczywiście - ja też. W tej chwili powinnam pisać pracę zaliczeniową o zjawisku karōshi albo wkuwać szczegóły irańskiego rytuału oczyszczającego. Zamiast tego zdążyłam już nawet wykąpać psa i posegregować tematycznie ocen książek, który otacza mnie w domu. Czekam na moment, kiedy zacznie mi się nudzić tak bardzo, że z braku innych opcji sięgnę po podręczniki, ale nie jestem specjalnie przepełniona wiarą, że ta chwila nadejdzie w tym stuleciu.

Cóż...skoro i tak perfidnie lecę już w głupa, chciałabym się podzielić swoimi sposobami na odciąganie się od nauki. Są to tzw. metody kamuflujące, które pozwalają potem bezczelnie twierdzić "NO ALE JA SIĘ UCZYŁEM!" (z uwagi na to, że człowiek siedzi w domu i nawet nierzadko w okolicy książek).

1. Najprostszą metodą jest Facebook, czyli (przy dobrze dobranych znajomych i lubianych stronach) skrót wszystkich ciekawostek, które warto znać. Sama założyłam konto dopiero w listopadzie zeszłego roku, właściwie tylko po to, żeby codziennie dostać pod nos linki z dobrą muzyką - jako narzędzie odciągające FB (a właściwie przekierowania do Youtube) wycina mi codziennie minimum godzinę z życiorysu (czasu maksymalnego nie podaję, bo mi wstyd). Najważniejsze to nie ograniczać się pod względem gatunku - sesja jest świetną okazją do poszerzenia muzycznego słuchokręgu. Do moich faworytów należą w tej chwili: PJ Harvey ("Let England Shake"), Does It Offend You, Yeah? ("You Have No Idea What You're Getting Yourself Into" i "Don't Say We Didn't Warn You"), Eskmo, POE, Ghostpoet, Style of Eye, L.U.C., Beirut, Baths, Parov Stelar i jakiś pierdyliard innych.

2. Seriale - najlepsi kumple studenta w okresie sesji. Gusta są różne, ale z moich badań empirycznych wynika, że w tej sesji najwięcej ludzi symuluje naukę przy "Grze o tron" (osobiście polecam), "South Parku" (także, mój absolutny faworyt ever), "Czystej krwi", "Plotkarze", "Glee" i "Jak poznałem waszą matkę" (takowoż bardzo przyjemne). To, czy serial jest obecnie emitowany, czy skończył się już dawno, nie ma znaczenia - w okresie sesji najlepiej ogląda się całe sezony, jeden odcinek za drugim. Prawdziwy student ogląda oczywiście seriale w sieci albo ściąga je przez torrenty, telewizja jest lamerska.

3. Książki. To już rzadziej, czytanie nie jest obecnie trendy ani cool, więc w użyciu są bardziej kolorowe magazyny niż literatura. W okresie sesji do najpopularniejszych czytadeł należą oczywiście: blok fantasy (jeśli są miecze, smoki i palenie wiosek, książka nadaje się idealne, chociaż od jakiegoś czasu dość poczytne są też motywy anielskie) oraz współczesne warianty baśni o Kopciuszku lub Królewnie Śnieżce, czyli wstydliwa część literatury określana mianem "kobiecej". Ostatecznie nie po to człowiek kombinuje jak się odciągnąć od wypełnionych wiedzą cegiełek, żeby męczyć mózg, ale warto też nie spadać poniżej pewnego poziomu i nie sięgać np. po wypociny Jacka Piekary albo ckliwe historyjki o diable w kiecce od Prady. Nie aspirując do poziomu znawcy literatury (a zresztą, co mi tam), mogę polecić - jako przyjemne i wciągające, lekkie (akurat na okres sesji), ale nie żenujące: wszystkie książki Neila Gaimana, zwłaszcza "Nigdziebądź" i komiksy z cyklu "Sandman" (słowo "komiks" nabiera nowego znaczenia), "Świat Dysku" Pratchetta, "Madame" Antoniego Libery, "Białe zęby" i "O pięknie" Zadie Smith, kryminały Harlana Cobena albo coś Kurta Vonneguta. Gusta, jak wiadomo, są różne, ale literatura to nie kiecka i naprawdę istnieje coś takiego jak dobre i denne książki.

4. "Pouczmy się razem", czyli" "wpadnij na fajkę, to pogadamy". Koń jaki jest, każdy widzi.

5. "A może się chwilę zdrzemnę..."

A co Wy robicie, żeby się nie uczyć? :)