sobota, 20 października 2012

Syndrom dnia następnego. Słowo moje!


Momentami nie nadążam. Z kartki leżącej przede mną na biurku wykreślam co chwilę nowe rzeczy "do zrobienia", jednak w tym samym niemal czasie dopisuję do listy kolejne. Czasu jest zawsze za mało, a ja żyję dniem następnym, po prostu wykonując kolejne czynności i ustawiając kolejność zadań na jutro. Dużo kosztowało mnie zerwanie z rozpamiętywaniem przeszłości, z zastanawianiem się nad tym, co byłoby, gdybym zdecydowała się postąpić inaczej, gdybym mogła cofnąć czas. Bo przecież nie ma to większego sensu - można jedynie wyciągnąć wnioski i ruszyć do przodu. Z jednej skrajności popadłam jednak w drugą, bo nie potrafię żyć w stanie równowagi. Chociaż umiem cieszyć się chwilą i potrafię - gdy chcę - zatrzymać się w miejscu i chłonąć wydarzenia, których jestem świadkiem, nigdy nie jestem do końca wolna od strachu przed upływem czasu. 

Jest to w dodatku jedna z tych rzeczy, o której wciąż jeszcze nie potrafię pisać swobodnie, a patetyczny ton takich wynurzeń przyprawia mnie o mdłości - jeśli o czymś nie da się pisać wprost, po ludzku, prostymi słowami, nie warto o tym pisać wcale. Nie ma rzeczy, osób ani emocji, których nie da się opisać bez podniosłych zwrotów i górnolotnego tonu. Status sacrum nadajemy przecież my sami.

***

Mogłabym pisać tak cały czas, bo przecież mam wrażliwą duszyczkę. Na szczęście swoje i moich czytelników, potrafię trzymać ją krótko za pysk i zachować równowagę między swoją wrodzoną wrażliwością, wypracowanym cynizmem i niezbędnym do życia pragmatyzmem. I lubię się śmiać, więc się śmieję. Dużo. Lubię też, gdy śmieją się ludzie dookoła mnie, nawet jeśli w tym celu mam żartować z siebie. Pod jednym z ostatnich postów pojawiły się głosy zdziwienia, że wyglądam rzekomo niewinnie i twarz moja nie zdradza pokładów ironii pod czaszką. Cóż mogę powiedzieć - zdarza mi się być ironiczną, czasami jestem złośliwa, ale nigdy nie bywam wredna, bo ten etap mam już bezpowrotnie za sobą. Może to także częściowo zasługa bloga - świadomość większej odpowiedzialności za swoje słowa, tego, że muszę być zawsze gotowa, żeby skonfrontować się z kimś lub czymś, co zdarzyło mi się zmieszać z błotem. I wierzcie lub nie - jestem na to gotowa. Taktyka subtelnego wbijania szpilek wydaje mi się z biegiem czasu coraz mniej pociągająca - jeśli wbijać, to od razu szpilkę wielką i zawsze być gotowym na to, żeby ostatecznie dać komuś w pysk rękawicą i wyzwać na ubitą ziemię.

Inna rzecz, że - być może wbrew pozorom - jestem naprawdę dzieckiem pogodnym i kochającym świat, do tego diabelnie towarzyskim. Lubię myśleć, że jestem naprawdę sympatyczna, a codziennie zasypiam snem sprawiedliwego z dość wysokim mniemaniem o przyjętej życiowej etyce. Konfrontując się z rzeczywistością, nie zarzucam sobie przesadnie wiele, chociaż czasami osiągnięcie tego stanu kosztuje mnie naprawdę sporo wyrzeczeń.

Kocham swoje życie pomimo wszystkich jego niedoskonałości. To tylko kwestia nastawienia.