czwartek, 5 lipca 2012

Muzeum rzeczy ważnych. Kto tak ma, jak nie my!

Trochę się blog zaniedbał. Może wzorem innych blogerek powinnam przepraszać, "że tak długo nie pisałam, moi kochani", ale tak naprawdę - nie mam poczucia winy. W założeniu ten blog miał być miejscem do radosnego bredzenia o tym, na co mnie najdzie - nic na siłę. I chyba właśnie mam ochotę pogadać :) Ostatnio było dramatycznie (chwilowy spadek formy i nastroju), a więc dzisiaj jakże nostalgiczne klimaty. Ta dam!


Wam wszystkim.

Jest kilka takich rzeczy. Mimo, że niespecjalnie przywiązuję wagę do przedmiotów i bez mrugnięcia okiem wyrzucam potencjalne pamiątki po byłych chłopakach i ludziach, których znałam. Z zasady nie tracę z oczu osób, które lubię - nawet jeśli kosztuje mnie to sporo zachodu. Po co więc przechowywać martwe obiekty?

A jednak mam kilka takich rzeczy. Stały się w jakiś sposób ważne, są - mimo, że zabrzmi to strasznie infantylnie - jak talizmany, które muszę mieć zawsze ze sobą, gdziekolwiek mieszkam. Bez żalu zostawiając u rodziców ulubione buty, drogie prezenty czy ukochane książki, zawsze pamiętam o tym, żeby moje przenośne Muzeum Rzeczy Ważnych zapakować do walizki. Razem z historiami i emocjami, jakie są z nimi związane. Szalonym melanżem, wielką miłością, smakiem wina i zapachem bzu w maju na balkonie, deszczem uderzającym o zakurzone ulice, z jedną czy drugą nocą czy niesamowitym weekendem. Traktuję te nic nie znaczące dla kogokolwiek poza mną przedmioty jak wizualizacje kolejnych punktów granicznych, jakie minęłam do tej pory. Wielkie zmiany, poważne decyzje, zmiany światopoglądu. Wszystkie te obiekty zebrane razem stworzyły moją osobowość. A ja lubię swoją osobowość.

O czerwonej bluzie pisałam parę miesięcy temu. Chyba właśnie wtedy, kiedy wzięłam ją do ręki, narodziło się Muzeum w bliskiej dzisiejszej postaci. I wtedy ja, zagorzała przeciwniczka zbierania śmieci i nieprzydatnych gadżetów, zdałam sobie sprawę, że mam w domu parę podejrzanych obiektów, które właściwie nie są mi do niczego potrzebne - a jednak nie mogę zdobyć się na to, żeby je wyrzucić.

Jest na przykład taka kamień. Z Himalajów. Przywieziony przez Grześka z Tybetu, w kieszeni spodni, podniesiony po prostu ze ścieżki gdzieś wysoko w górach. Podobno widok był niesamowity - tego nie wiem. Żałuję. Ten kamień zapakowany w historię dostałam na ostatnie urodziny. Leży teraz przede mną, zawsze na biurku, na podstawce monitora, obok dziwnej spiralnej muszli z Australii i małego żelaznego  kota. Biało - pomarańczowy, chropawy, opalizuje lekko małymi drobinkami, wygląda trochę jak bryłka kolorowej soli. Aż korci, żeby dotknąć go czubkiem języka i sprawdzić, czy ma słony smak (nie ma). I musi być tu, zawsze w tym samym miejscu na podstawce, na wprost moich oczu. 

Dostałam w życiu wiele fajnych rzeczy w prezencie. Dziesiątki książek, płyty, biżuterię, ciuchy, kosmetyki, chociaż przyznaję, że często mam problemy z określeniem, od kogo pochodzi dany przedmiot. Wtedy ktoś dał mi opowieść i coś, co mogłam dostać tylko od tej jednej osoby. Ze względu na przeszłość, teraźniejszość, przyszłość, pewne zrozumienie. Obracając kamień w dłoni, mam świadomość, że zawiera się w nim historia ponad roku największej zmiany w moim życiu, kiedy odstawiłam spektakularną akcję "na feniksa" i postanowiłam, że od teraz będę już zawsze szczęśliwa jak kucyk z My Little Pony i bez względu na konsekwencje będę hasać radośnie po świecie z nastawieniem "alleluja i do przodu". Jak na razie nieźle się to sprawdza. Ale pewnie nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem, gdyby gdzieś po drodze nie pojawił się Grzesiek i nie wydarzyło wszystko to, co doprowadziło do kamienia w mojej dłoni. Bo przyjaźń, bo to, co poza nią, bo wsparcie, na które mogłam zawsze liczyć, bo wszystkie zmiany. Bo tak. Bo nocne przejazdy z Krakowa i do Krakowa w zimie starą Hondą z zepsutym ogrzewaniem, bo koncert w Tatrach, bo rozmowy do rana,  bo "jest mi źle, pogadaj ze mną", bo to, bo tamto, bo wszystko.

Tak, jest kilka takich rzeczy. I są historie - mniej lub bardziej ciekawe, szalone, zabawne, smutne. Zbieram je wszystkie, zapamiętuję. Tworzę swoją prywatną historię świata.


Siedzę właśnie przed monitorem, rytmicznie bębniąc w klawiaturę. W kuchni Wojtek gra coś na gitarze, dookoła walają się ubrania, pudła, walizki - wiadomo, sezon przeprowadzek. Zmiana warty w moim jasnym mieszkaniu z wysokimi sufitami na Podgórzu. Słońce już schowało się za kamienicą naprzeciwko, wreszcie można swobodnie oddychać i jest tak spokojnie, z lekkim szumem samochodów i świergotem wszelakiej zwierzyny latającej. I jest lato w mieście. I tyle.

w roli modeli - moje misie kolorowe
KTO TAK MA, JAK NIE MY! (czyli: co można robić we Wrocławiu)


Gods bless you.

2 komentarze:

  1. dobre zdjęcia :D takie z jajem ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja z kolei niestety mam tendencje do zbierania ton śmieci, mam segregatory i pudełka na najważniejsze śmietki, które przechowuję w łóżku(takie mini podręczne archiwum) oraz kilka worków różnego dziadostwa na strychu i za cholerę nic nie wyrzucę bo nie jestem w stanie ;P

    OdpowiedzUsuń

Tak, generalizuję. Tak, upraszczam i korzystam ze stereotypów. Mówiąc "zwykle" mam na myśli, że coś sprawdza się w ok. 7-9 przypadkach na 10 możliwych. Jeśli jesteś wyjątkiem - lucky you! Zanim zaczniesz ze mną dyskutować - pamiętaj, że "się nie zgadzam" i "jesteś głupia" - to nie argumenty.