Dzisiejszy post powstał dzięki wsparciu sponsora w osobie mojego współlokatora (woli zachować anonimowość, ale tym, którzy znają nas osobiście, podpowiem, że nie chodzi o duala), który przyniósł mi wczoraj piwo i powiedział "tattwa, napisz mi tego posta co kiedyś obiecałaś - napisz coś innego niż zwykle, to przeczytam to". No to piszę. A przynajmniej próbuję.
Nigdy o tym nie pisałam. Ba, dopiero niedawno udało mi się ubrać w słowa tę myśl - wcześniej czaiła się gdzieś w czeluściach mojego skrzywionego umysłu, uwierała i wpływała znacząco na sposób życia. Któregoś dnia wykrzyczałam to w gniewie, mając dość ataków na siebie i swoje postępowanie, próbowałam wyjaśnić, dlaczego żyję w taki właśnie sposób - i coś się zmieniło. I przyznam szczerze, że jest to chyba najbardziej osobista rzecz, o jakiej zdarzyło mi się rozmawiać, chociaż dla większości będzie niezrozumiałym, dlaczego. Nie mam zahamowań przed mówieniem prawdy, nie mam nic do ukrycia, bez trudu odpowiadam na pytania o bardzo prywatne szczegóły mojego życia, o ile nie nadużywam tym czyjegoś zaufania. Bo tak naprawdę, te rzeczy nie mają znaczenia. Moja przeszłość, wszystko, co zrobiłam, każdy popełniony błąd - to już było.
Przebywając ze mną, trudno nie zauważyć, że jestem niestabilna emocjonalnie - wciąż gonię za silnymi wrażeniami, lubię przeżywać zarówno euforię, jak i ból czy strach, mój nastrój zmienia się czasami w przeciągu chwili. Byle tylko coś czuć, byle nie popaść w schemat, nie stracić tego głodu, który napędza mnie do działania. Nie znaczy to, że uprawiam sporty ekstremalne, seks w kiblu na imprezie czy daję sobie w żyłę. Ale jeśli coś robię, angażuję się w to w pełni i częściej mam łzy w oczach z powodu skrajnego poczucia szczęścia, niż smutku. Jednocześnie balansuję wciąż na równi pochyłej, pomiędzy depresją a hipomanią, poczuciem braku sensu a obsesyjną wręcz potrzebą doznawania.
Ktoś podejrzewał mnie kiedyś o cyklotymię. Wiecie, choroba dwubiegunowa, tylko w łagodniejszej postaci. W sensie, że nie jestem niby świrem, tylko po prostu lekko mi odwaliło. Słyszałam, że jestem neurotyczna, że mam naturę depresyjną, że jestem socjopatką. Bzdura. Ale nie mam zamiaru tego sprawdzać. Lubię swoje życie, chociaż czasami wstając rano czuję się wypalona, pusta w środku - i wtedy czuję, że czas znaleźć nową obsesję. Od mniej więcej 10 lat wiem, że nie mogę pozwalać sobie na przerwy, nie wolno mi osuwać się w bezpieczne, wygodne odrętwienie, odpuszczać. Co nie znaczy, że czasami się to nie zdarza - wtedy dni stają się senne, a noce - ciche, przesypiam większość czasu, a w tym, który pozostanie - milczę. Zdarza mi się nie wychodzić z domu przez dwa, trzy tygodnie. Zapomnieć o tym, że mam zajęcia na uczelni, o przyjaciołach, nie odbierać telefonu, nie odpisywać na maile. Po prostu na chwilę przestać istnieć dla świata.
Po jakimś czasie coś nagle się zmienia. W moim otoczeniu pojawia się ktoś nowy, przychodzi mi do głowy myśl, która wywraca mój światopogląd na lewą stronę, coś zaczyna mnie bawić, interesować. Znajduję sobie nową zabawkę - i tak długo, jak nie znudzę się nią i nie zmęczę, będę funkcjonować w stanie hipomanii, w radosnym amoku i ze straceńczą radością będę afirmować życie, wypełniając każdą godzinę do maksimum. Wszystko po to, aby nie dopuścić do siebie negacji.
Przyznaję - nie wierzę w to, że życie ma jakiś głębszy sens. Nie jestem religijna ani nawet specjalnie uduchowiona, chociaż praktykuję feng shui, wierzę w karmę i staram się żyć w harmonii ze wszechświatem. Nie muszę wierzyć, bo wiem - że wszystko co robię i to, jak traktuję ludzi, wraca do mnie. Nie trafiam na złych ludzi, nie oglądam się za siebie z lękiem, że ktoś chce zrobić mi krzywdę. Mam zamiar pozostać dzieckiem szczęścia, wciąż wierząc, że nigdy nic złego mnie nie spotka. Jak do tej pory wychodzi mi to całkiem nieźle.
Mogłabym uprościć, powiedzieć, że miałam ciężkie dzieciństwo i ono nauczyło mnie, żeby chwytać każdy dzień i cieszyć się drobiazgami - ale to nie do końca tak. Nie potrafię funkcjonować normalnie, po prostu śmiać się i płakać, martwić i złościć. Mam w głowie tylko jeden przełącznik: 1-0. Biorę wszystko, albo nic, interesują mnie tylko silne emocje. Być może dlatego mam tendencję do wikłania się w toksyczne układy, które odbierają mi tak wiele energii - bo chyba wolę żyć w zawieszeniu między euforią a rozpaczą niż w stanie względnej równowagi. Nie mogę pozwolić sobie na nudę, otępienie umysłu, nie potrafię nie odczuwać.
Boję się zasypiać. Nie, nie chodzi o strach przed ciemnością - po prostu czasami, siedząc wieczorami przy komputerze, mam napady paniki spowodowane upływem czasu, który przecieka mi przez palce. Widzę, jak zmienia się świat, czuję, jak pędzi dookoła mnie, a ja za wszelką cenę próbuję za nim nadążyć. Czasami nie śpię do rana, chłonąc, czytając, próbując wypełnić obowiązki, które sobie narzucam. Walczę z narastającą paranoją, miotam się bez celu, czuję, jak w żołądku rośnie ogromna kula strachu przed przemijaniem. W takie dni zasypiam nierzadko dopiero rano - o 6 lub nawet o 10, kiedy dookoła mnie zaczyna się już nowy dzień. Potrafię tak funkcjonować całymi tygodniami.
Ostatnio udaje mi się unikać spadków nastroju. Doszłam do momentu względnej stabilności i nie dopuszczam do siebie lęków i Weltschmerzu. Chociaż czas dalej mnie martwi, zaczynam godzić się z tym, że moje życie nie ma żadnego punktu odniesienia poza mną samą. Wiecie, Boga nie ma. I to nie jest dobra myśl, chociaż dual śmieje się ze mnie, że powinnam już dawno wyrosnąć z egzystencjalizmu. Póki co, wciąż odczuwam tragizm samotności człowieka w świecie. Braku odgórnie nadanego sensu, świadomości, że życie ludzkie ma większe - poza biologicznym - znaczenie, że świat działa zgodnie z jakąś wyższą logiką.
I tak oto jestem. Nie widzę specjalnych powodów do tego, aby żyć, ale ze względu na przyjętą etykę nie mogę rozważać innych opcji. Staram się zatem wypełnić swój czas tak mocno, jak to tylko możliwe. Nie ma dla mnie znaczenia, jak i przez kogo zostanę zapamiętana, mam nadzieję, że nie dorosnę nigdy do tego, aby kurczowo trzymać się życia na wskutek instynktu przetrwania. Mając 24 lata mogę pozwolić sobie jeszcze na komfort myślenia, że lepiej spłonąć, niż wyblaknąć.
Moje nastawienie, poglądy i styl życia kosztowały mnie dwa poważne związki i cztery stracone semestry, kilka niepotrzebnych przeprowadzek, wiele przespanych dni i bezsennych nocy. Jednocześnie wciąż dają mi tak wiele, że bez żalu godzę się na cenę, którą płacę.
Poza tym wszystkim, o czym nie mówię często, jestem radosna jak pszczółka. Dużo się śmieję, uwielbiam spędzać czas z ludźmi, staram się nie martwić rzeczami, na które nie mam wpływu. Jestem bezpośrednia, czasami bezczelna, wiosną cieszę się jak dziecko, jesienią staję się nostalgiczna i chodzę na długie, samotne spacery. Przejęłam kontrolę nad sobą, dokonałam wyboru i nie zamierzam dać się złamać.
Jestem zdeterminowana, żeby czuć się szczęśliwa, dbam jedynie o to, żeby nikogo przy tym nie krzywdzić. Bo, tak naprawdę, czy jest coś więcej?
Gods bless you.